Wyśpiewasz nam wszystko albo naszprycujemy cię takimi paskudztwami, o jakich nawet się nie śniło tym rzeźnikom, którzy znęcali się nad doktorem Panovem – powiedział spokojnym, lodowatym tonem Peter Holland, dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej. – Oprócz tego masz szansę na dodatkową premię, chłoptasiu. Nie zapominaj, że jestem ze starej szkoły i gówno mnie obchodzą wszystkie przepisy, które bronią takich śmieci jak ty. Jak tylko się zorientuję, że próbujesz robić mnie w konia, wsadzę cię żywcem w kadłub starej torpedy i wyślę na dno Rowu Mariańskiego. Zrozumiałeś, co do ciebie mówię?
Capo subordinato leżał w opustoszałym pokoju w klinice CIA w Langley; pokój był pusty, ponieważ Holland polecił personelowi opuścić pomieszczenie na czas przesłuchania. Lewe ramię i prawa noga capo były w gipsie, jego pyzata twarz wydawała się jeszcze większa niż w rzeczywistości, głównie za sprawą opuchlizny pod oczami i nabrzmiałych warg, pozostałości po uderzeniu głową w deskę rozdzielczą samochodu. Patrzył spod sinofioletowych powiek na Hollanda, a następnie przeniósł spojrzenie na Aleksandra Conklina, siedzącego na krześle i ściskającego w dłoni nieodłączną laskę.
– Nie ma pan prawa, panie ważny – odburknął. – Dlatego że ja mam swoje prawa, rozumie pan?
– Tak samo jak doktor, ale wy nie zwracaliście na to uwagi.
– Nic nie powiem, póki nie przyjdzie mój adwokat.
– A gdzie był adwokat Panova, do cholery? – ryknął Aleks i rąbnął laską w podłogą.
– U nas nie ma takiego zwyczaju – odparł z godnością poturbowany mafioso. – Poza tym ja byłem dla niego dobry, a on to wykorzystał.
– Nie wysilaj się – poradził mu Holland. – Wcale nie jesteś zabawny. Tu nie ma żadnych adwokatów, makaroniarzu, tylko my trzej. Właściwie możesz już zacząć się przygotowywać do podróży w torpedzie.
– Czego ode mnie chcecie? – wykrzyknął capo subordinato. – Co ja mogę wiedzieć? Robię tylko to, co mi każą, tak samo jak przedtem mój brat, Panie świeć nad jego duszą, i ojciec, niech spoczywa w spokoju, a przedtem pewnie jego ojciec!
– Zupełnie jak kolejne pokolenia pasożytów nie opuszczających organizmu swojego żywiciela – zauważył Conklin.
– Hej, nie wiem, o czym gadasz, ale nie zapominaj, że to moja rodzina!
– Przekaż swoim przodkom moje serdeczne wyrazy ubolewania.
– Właśnie to najbardziej nas interesuje, Augie – wtrącił się dyrektor CIA. – Jesteś Augie, prawda? Takie imię było na jednym z praw jazdy i doszliśmy do wniosku, że najbardziej do ciebie pasuje.
– Nie jesteś wcale taki bystry jak myślisz, panie ważniak! – parsknął unieruchomiony w łóżku pacjent. – Wszystkie są fałszywe.
– Ale przecież musimy się jakoś do ciebie zwracać – odparł Holland. – Poza tym trzeba coś wyryć na kadłubie tej torpedy, żeby archeolog, który trafi na nią za parę tysięcy lat, wiedział, do kogo należały znalezione w środku zęby.
– Może Chauncy? – podsunął Conklin.
– Nie, za bardzo etniczne. Lepsze będzie "Kretyn", tym bardziej że nim naprawdę jest. Da się zaspawać w żelaznej rurze i wrzucić do oceanu za coś, co zrobił ktoś inny, nie on. Trzeba być prawdziwym kretynem, nie uważasz?
– Przestańcie! – zawył mafioso. – W porządku, nazywam się Nicolo… Nicolo Dellacroce i już choćby za to, że wam to powiedziałem, powinniście zapewnić mi ochronę. Tak jak z Vallachim, to część umowy.
– Doprawdy? – zapytał Holland, unosząc wysoko brwi. – Nie przypominam sobie, żebym wspominał o jakiejś umowie.
– Skoro tak, to niczego się nie dowiecie!
– Mylisz się, Nicky – odezwał się ze swego krzesła Aleks. – Dowiemy się wszystkiego, co chcemy, a jedynym ograniczeniem będzie fakt, że nie będziemy mogli powtórzyć przesłuchania. Oczywiście nie ma także mowy o żadnej rozprawie, a wszystko wskazuje na to, że nawet nie będziesz mógł podpisać zeznań.
– Jak to?
– Zostanie z ciebie roślinka o wysmażonym mózgu. Oczywiście, w pewnym sensie powinieneś się z tego cieszyć, bo nawet nie zauważysz, jak wpakują cię do torpedy i wrzucą do wody.
– Co ty pieprzysz, do cholery?
– To nie pieprzenie, tylko prosta logika – oświadczył spokojnie były admirał, a obecnie szef Centralnej Agencji Wywiadowczej. – Chyba nie oczekujesz od nas, że po tym, jak skończą z tobą nasi eksperci, będziemy cię tu jeszcze trzymać, prawda? Gdyby komuś udało się przeprowadzić autopsję, trafilibyśmy do paki co najmniej na trzydzieści lat, a ja, szczerze mówiąc, nie mam tyle czasu… No więc, jak będzie, Nicky? Zaczniesz mówić czy mam
zawołać księdza?
– Muszę się zastanowić…
– Chodźmy, Aleks – powiedział Holland, kładąc dłoń na klamce. – Poślę po księdza. Ten biedny skurwiel będzie potrzebował sporo pociechy.
– W takich chwilach zawsze nachodzą mnie refleksje, jak bardzo nie ludzki potrafi być człowiek dla człowieka – oznajmił Conklin, unosząc się z krzesła. – Mimo wszystko próbuję to sobie jakoś wytłumaczyć. Moim zdaniem, nie mamy tu do czynienia z brutalnością, bo brutalność to jedynie abstrakcyjne pojęcie, tylko z pewnym zwyczajem obowiązującym w zawodzie, który wykonujemy. Oczywiście, w tym wszystkim jest żywy człowiek – jego
umysł, ciało, a przede wszystkim nieprawdopodobnie wrażliwe zakończenia nerwów. A także ból. Okropny ból. Na szczęście zawsze udawało mi się po zostać w cieniu, poza zasięgiem, tak samo jak przyjaciołom Nicky'ego. Oni będą jeździć na obiady do eleganckich restauracji, a on opadnie w żelaznej, zardzewiałej rurze na dno oceanu, ale zanim tam dotrze, zginie, zmiażdżony potwornym ciśnieniem…
– Już dobrze, dobrze! – wrzasnął Nicolo Dellacroce, wijąc się rozpaczliwie na łóżku. – Zadawajcie te swoje pieprzone pytania, ale potem macie zapewnić mi ochronę, capisce!
– To zależy od tego, jak szczere będą odpowiedzi – odparł Holland, pusz czając klamkę.
– Na twoim miejscu byłbym bardzo szczery, Nicky – zauważył Aleks, siadając ponownie na krześle. – Wystarczy jedno kłamstwo i pójdziesz spać z rybami, jak to się mówi.
– Przestańcie już truć. Wiem, co jest grane.
– W takim razie zaczynamy, panie Dellacroce – oznajmił szef CIA, wyjmując z kieszeni dyktafon. Sprawdził baterie, wcisnął przycisk nagrywania i postawił urządzenie na białej, wysokiej szafce stojącej przy łóżku pacjenta. – Nazywam się Peter Holland, dawniej admirał Marynarki Wojennej USA, obecnie dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej – powiedział w kierunku magnetofonu. – Nagranie zawiera rozmowę z informatorem posługującym się pseudonimem John Smith, personalia do wglądu w archiwum Agencji… W porządku, panie Smith. Darujemy sobie bezsensowne chrzanienie i przejdziemy od razu do kwestii zasadniczych. Mając na względzie pańskie bezpieczeństwo, będę formułował pytania w sposób jak najbardziej ogólny, ale oczekuję od pana dokładnych i precyzyjnych odpowiedzi… Dla kogo pan pracuje, panie Smith?
– Atlas Coin Vending Machines w Long Island – odparł Dellacroce nienaturalnym, grubym głosem.
– Kto jest właścicielem tej firmy?
– Nie wiem. Jest tam nas piętnastu, może dwudziestu facetów i prawie wszyscy pracujemy w domu… Wie pan, co mam na myśli, nie? Przeglądamy maszyny i odsyłamy raporty.
Holland i Conklin wymienili spojrzenia; już w pierwszej odpowiedzi mafioso umieścił się wewnątrz kręgu potencjalnych informatorów. Nicolo nie był nowicjuszem.
– Kto podpisuje czeki z pańskim wynagrodzeniem, panie Smith?
– Niejaki Louis DeFazio, z tego, co wiem, bardzo solidny biznesmen. On nas zatrudnia.
– Czy wie pan, gdzie mieszka?
– W Brooklyn Heights. Ktoś mi kiedyś powiedział, że przy samej rzece.
– Dokąd pan jechał, kiedy został pan zatrzymany przez naszych ludzi? Dellacroce skrzywił się i na chwilę przymknął opuchnięte powieki.
– Do jednej z tych dziur na południe od Filadelfii, gdzie trzymają pijaczków i ćpunów… Ale pan to przecież wie, panie ważny, bo znalazł pan w wozie mapę.
Holland gwałtownym ruchem wyciągnął rękę i wyłączył dyktafon.
– Chcesz sobie popływać, sukinsynu?
– Chwila, moment! Pan dostaje informacje po swojemu, a ja je daję po swojemu. Za każdym razem dostawaliśmy mapę i mieliśmy jechać do wyznaczonego punktu najmniej uczęszczanymi drogami, jakbyśmy wieźli prezydenta albo nawet samego don superiore… Daj mi pan kartkę i ołówek, to wszystko panu wyrysuję, łącznie z tabliczką na bramie! – Mafioso uniósł zdrową rękę i wycelował palec w pierś dyrektora CIA. – Wszystko będzie się zgadzało, panie ważny, bo nie mam ochoty iść spać z żadnymi pieprzonymi rybami, capisce!
– W takim razie dlaczego nie chcesz nagrać tego na taśmę? – zapytał Holland.
– Na taśmę, dobre sobie! A wszystkie moje namiary wylądują w archiwum, tak? Myśli pan, że nasi ludzie nie potrafiliby założyć tutaj podsłuchu? Cha, cha! Nawet ten chrzaniony doktorek mógłby być jednym z nas!
– Nie jest, ale mam nadzieję, że wkrótce dotrzemy do pewnego wojskowego lekarza, który rzeczywiście dla was pracuje. – Peter Holland podał leżącemu w łóżku mężczyźnie notatnik i ołówek, po czym usiadł, nie włączając dyktafonu. Skończyła się rozgrzewka, a zaczęła prawdziwa gra.
W Nowym Jorku, na Sto Trzydziestej Ósmej ulicy, między Broadwayem i Amsterdam Avenue, w samym sercu Harlemu, wysoki, niechlujnie ubrany czarny mężczyzna zataczał się na chodniku. W pewnej chwili wpadł na obdrapaną, ceglaną ścianę opuszczonego domu, osunął się na ziemię i znieruchomiał, oparty o mur, z szeroko rozrzuconymi nogami i pochyloną głową.
– Patrzą na mnie tak, jakbym wlazł do najelegantszego sklepu dla białych w Palm Springs – powiedział do ukrytego w kołnierzyku koszuli mikrofonu.
– Świetnie sobie radzisz – odpowiedział metaliczny głos z miniaturowego, wszytego pod materiał głośniczka. – Wszędzie są nasi ludzie, ani na chwilę nie spuszczają cię z oka. Ten cholerny automat gwiżdże jak czajnik.
– Jakim cudem udało wam się schować w tym waszym gniazdku?
– Przyszliśmy wcześnie rano. Tak wcześnie, że nikt nie zwrócił uwagi na to, jak wyglądamy.
– Nie mogę się doczekać chwili, kiedy będziecie wychodzić. Powinna być świetna zabawa. Aha, skoro o tym mowa: czy uprzedziliście na wszelki wypadek gliny? Strasznie bym nie chciał, żeby mnie zapudłowali, po tym jak wyhodowałem sobie na gębie ten zarost. Swędzi jak diabli, a moja stara od trzech tygodni nie chce ze mną gadać.