Ciemność spłynęła na Manassas. Bourne skradał się przez rozbrzmiewający nocnymi odgłosami las, który otaczał "farmę" generała Normana Swayne'a. Wystraszone ptaki uciekały z furkotem skrzydeł ze swoich pogrążonych w mroku kryjówek; wrony budziły się na gałęziach drzew i krakały na alarm, lecz zaraz cichły, jakby również wciągnięte do spisku.
Wreszcie natrafił na to, o czym nie wiedział, czy na pewno tu będzie. Podejrzewał, że tu jest, i był rzeczywiście: wysoki płot z siatki wzmocnionej przecinającymi się pośrodku każdego segmentu grubymi drutami, zwieńczony wychylonym na zewnątrz baldachimem z drutu kolczastego. Wstęp wzbroniony. Rezerwat Jing Shan. W umiejscowionej na obrzeżu Pekinu ostoi zwierzyny istotnie znajdowały się rzeczy warte ukrycia i dlatego chronione niemożliwym do pokonania, wzniesionym na polecenie władz ogrodzeniem, ale dlaczego zajmujący się papierkową robotą generał, w dodatku zatrudniony na rządowej posadzie, miałby wydawać tysiące dolarów na barykadę otaczającą jego prywatną "farmę" w Manassas, w stanie Wirginia? Płot z całą pewnością miał za zadanie nie tyle powstrzymać zwierzęta przed wyjściem poza obręb posiadłości, co nie dopuścić do tego, by jakikolwiek człowiek wtargnął niepostrzeżenie na jej teren.
Podobnie jak miała się rzecz z rezerwatem w Chinach, także i tutaj ze względu na leśną zwierzynę nie mogło być mowy o żadnych elektrycznych lub elektronicznych instalacjach alarmowych ani fotokomórkach, natomiast z pewnością należało się ich spodziewać w pobliżu zabudowań; najprawdopodobniej będą ustawione mniej więcej na wysokości piersi dorosłego człowieka. Bourne wyciągnął z tylnej kieszeni spodni miniaturowe nożyce i zabrał się do cięcia siatki, zaczynając od samej ziemi.
Z każdą chwilą coraz wyraźniej uświadamiał sobie to, czemu niepodobna zapobiec, a co potwierdzał przyśpieszony oddech i kapiący mu z czoła pot: miał już pięćdziesiąt lat i czuł ich ciężar, choć bardzo starał się utrzymać ciało w dobrej kondycji. Należało mieć to cały czas na względzie, starając się jednocześnie zbytnio nie zaprzątać sobie tym głowy, a w miarę mozolnego posuwania się do przodu starać się nawet o tym zapomnieć. Chodziło przecież o Marie i dzieci, o jego rodzinę! Nie istniało nic, czego nie mógłby dla nich dokonać. David Webb zniknął z jego psychiki, ustępując miejsca Jasonowi Bourne'owi, drapieżcy.
Udało się! Chwyciwszy za krawędź rozcięcia, pociągnął siatkę z całej siły do siebie, a następnie przeczołgał się przez powstałą w ten sposób szczelinę i natychmiast zerwał na nogi, nasłuchując i rozglądając się w ciemności, która nie była zupełną ciemnością. Przez gałęzie wysokich sosen, rosnących na krawędzi otwartego terenu, przedostawało się migotliwe światło z głównego budynku. Bourne ruszył ostrożnie w kierunku półkolistego podjazdu. Dotarłszy do wstęgi asfaltu, wpełzł pod rozłożystą sosnę, aby zebrać myśli, nabrać tchu w piersi i przyjrzeć się spokojnie rozciągającemu się przed nim widokowi. Nagle po prawej stronie pojawił się mocniejszy błysk światła; jego źródło znajdowało się na końcu prostej szutrowej drogi łączącej się z asfaltowym podjazdem.
Blask wydobywał się z otwartych drzwi małego domku, z którego wyszli pogrążeni w rozmowie dwaj mężczyźni i kobieta… Nie, to nie była zwykła rozmowa, tylko zażarta kłótnia. Bourne sięgnął po lornetkę, przyłożył ją do oczu i skierował na trzy sylwetki; zagniewane głosy, choć w dalszym ciągu niezrozumiałe, przybrały na sile. Kiedy zamazany obraz nabrał ostrości, Bourne natychmiast domyślił się, że stojący po lewej stronie mężczyzna średniego wzrostu, sprawiający wrażenie, jakby się przed czymś rozpaczliwie bronił, to generał Swayne, a kobieta o dużym biuście i długich prostych włosach to jego żona, lecz jego uwagę przykuła przede wszystkim trzecia, potężna postać, stojąca najbliżej otwartych drzwi. Znał tego człowieka! Nie pamiętał, kiedy ani gdzie go poznał, co samo w sobie nie było niczym niezwykłym, ale z całą pewnością sposób, w jaki zareagował na widok mężczyzny, był niezwykły: znienawidził go w jednej chwili, nie mając najmniejszego pojęcia dlaczego, postać ta bowiem nie wywoływała w nim żadnych skojarzeń, tylko uczucia odrazy i obrzydzenia. Co się stało z oderwanymi obrazami, fotograficznymi kadrami z przeszłości, pojawiającymi się tak często w jego pamięci? Żadne nie nadchodziły. Bourne wiedział tylko tyle, że człowiek oglądany przez lornetkę jest jego śmiertelnym wrogiem.
Właśnie wtedy potężnie zbudowany mężczyzna uczynił coś całkowicie nieoczekiwanego: objął lewym ramieniem żonę generała, prawą ręką wskazując w jego stronę i miotając głośno jakieś oskarżenia lub obelgi. Swayne zareagował na to ze stoickim spokojem połączonym z udawaną obojętnością. Odwróciwszy się na pięcie, pomaszerował przez trawnik, kierując się w stronę tylnego wejścia do głównego budynku. Kiedy zniknął w ciemności, Bourne ponownie skierował lornetkę na parę stojącą w strumieniu światła padającego przez otwarte drzwi domku. Barczysty mężczyzna uwolnił żonę generała z objęć i coś do niej powiedział, na co ona skinęła głową, pocałowała go przelotnie w usta i pobiegła za mężem. Mężczyzna wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi.
Jason przytroczył lornetkę do paska, usiłując zrozumieć to, co widział. Miał wrażenie, że oglądał niemy film bez napisów, w którym wszystkie gesty były zupełnie naturalne, pozbawione teatralnej przesady. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że chodziło tu o mniej lub bardziej klasyczny trójkąt małżeński, ale to nie wyjaśniało przyczyny istnienia ogrodzenia zwieńczonego drutem kolczastym. Przyczyna ta musiała jednak istnieć, a on musiał ją poznać.
Przeczucie podpowiedziało mu, że ma ona z pewnością coś wspólnego z barczystym mężczyzną, który wszedł do niewielkiego budynku, z trzaskiem zamykając za sobą drzwi. Bourne musiał tam się dostać i stanąć twarzą w twarz z człowiekiem będącym fragmentem zapomnianej przeszłości. Uniósł się ostrożnie na nogi i przemykając od jednej sosny do drugiej, dotarł do końca podjazdu, a następnie ruszył dalej, trzymając się zalesionego skraju szutrowej drogi.
Nagle zatrzymał się i padł na ziemię, gdyż usłyszał odgłos nie mający nic wspólnego ze szmerem pogrążonego we śnie lasu. Był to odgłos toczących się po żwirze kół. Bourne odturlał się w bok, by znieruchomieć pod nisko wiszącymi gałęziami sosny, rozglądając się w poszukiwaniu źródła dźwięku.
Dostrzegł je po kilku sekundach. Był to niewielki, dziwaczny pojazd stanowiący skrzyżowanie trójkołowego motocykla z miniaturowym wózkiem golfowym, o szerokich, pokrytych głębokim bieżnikiem oponach, bez wątpienia nie tylko bardzo stabilny, ale i zdolny do osiągania znacznych prędkości. Sprawiał dość groźne wrażenie, na dachu kołysała się bowiem długa, giętka antena, kabinę kierowcy otaczały zaś grube, wypukłe szyby z kuloodpornego pleksiglasu, w razie ataku pozwalające kierowcy na spokojne ściągnięcie posiłków drogą radiową. "Farma" generała Normana Swayne'a wyglądała coraz bardziej interesująco… A potem, zupełnie niespodziewanie, zaczęła się makabra.
Zza domku – a właściwie chaty, gdyż ściany były wykonane z grubych bali połączonych krzyżowo na rogach – wyłonił się drugi trójkołowy pojazd i zatrzymał się w odległości dosłownie kilku centymetrów od pierwszego. Obaj kierowcy jak roboty zwrócili głowy w stronę niepozornej budowli; po chwili z niewidocznego głośnika rozległ się ostry, nawykły do wydawania rozkazów głos:
– Sprawdzić bramy, wypuścić psy i wznowić patrolowanie terenu!
Jakby kierując się wskazaniami choreografa, pojazdy jednocześnie ruszyły z miejsca, wykręciły w przeciwne strony i zniknęły w ciemności. Na wzmiankę o psach Bourne sięgnął odruchowo do tylnej kieszeni i wyciągnął z niej pistolet na sprężone powietrze, po czym poczołgał się najszybciej, jak mógł, w kierunku ogrodzenia. Jeśli psy zaatakują grupą, nie będzie miał innego wyboru, jak wspiąć się po siatce i przeskoczyć nad drutem kolczastym na drugą stronę, bo za pomocą dwustrzałowego pistoletu uda mu się wyeliminować tylko dwa naraz. Na ponowne załadowanie z pewnością zabraknie mu czasu. Przykucnął, gotów do skoku, rozglądając się czujnie dookoła. Tuż nad ziemią, gdzie nie było już gałęzi, wzrok sięgał stosunkowo daleko.
Nagle na szutrowej drodze pojawił się czarny doberman. Biegł spokojnie, bez wahania, najwyraźniej nie wyczuwając żadnego obcego zapachu, kierując się jedynie w wyznaczone miejsce. Drugi pies, który wyłonił się z ciemności w chwilę potem – długowłosy owczarek – zwolnił i zatrzymał się, powodowany nie tyle instynktem, co wpojonym tresurą przyzwyczajeniem. Bourne błyskawicznie odgadł, z czym przyjdzie mu mieć do czynienia: były to samce przyzwyczajone bronić swego terytorium, oznaczonego wyraźnymi zapachowymi granicami. Właśnie takiej behawiorystycznej dyscyplinie hołdowali azjatyccy chłopi i właściciele niewielkich spłachetków ziemi, którzy musieli liczyć się z kosztami żywienia zwierząt mających za zadanie bronić gruntu zapewniającego minimum utrzymania licznej rodzinie ich właściciela. Należało wytresować kilka psów, możliwie najmniej, i przydzielić im na stałe określone tereny, a i tak do alarmu, jaki podniósłby jeden z nich, natychmiast dołączyłyby pozostałe. Azja… Wietnam… "Meduza"! Wspomnienia powróciły! Niewyraźne, nieuchwytne zarysy… Sylwetki… Młody, potężnie zbudowany mężczyzna w mundurze wysiada z jeepa i wrzeszczy ile sił w płucach na niedobitki patrolu, który wrócił z akcji na drodze równoległej do Szlaku Ho Szi Mina. Tego samego mężczyznę, tylko starszego i jeszcze potężniejszego, widział zaledwie przed chwilą przez lornetkę! Wiele lat temu właśnie ten człowiek obiecał im dostawy zaopatrzenia – amunicję, moździerze, granaty, radiostacje. Nie przywiózł nic, jeśli nie liczyć narzekań Dowództwa Sajgonu, że "wy, cholerni kryminaliści, znowu próbujecie nas zrobić w konia". Była to nieprawda. Dowództwo zareagowało zbyt późno i śmierć dwudziestu sześciu ludzi poszła na marne.
Bourne pamiętał teraz wszystko tak dokładnie, jakby wydarzyło się to godzinę albo minutę temu. Wyszarpnął wówczas bez ostrzeżenia z kabury swoją czterdziestkę piątkę i wycelował ją w czoło zbliżającego się podoficera.