Boeing 747 linii Air France lecący z Martyniki okrążył lotnisko Orły; był wczesny wieczór, a samolot miał pięć godzin i dwadzieścia dwie minuty opóźnienia spowodowanego złymi warunkami atmosferycznymi nad Morzem Karaibskim. Kiedy pilot ustawił samolot w linii pasa, oficer pokładowy potwierdził wieży otrzymanie zezwolenia na lądowanie, po czym zmienił częstotliwość i przekazał po francusku jeszcze jedną wiadomość, przeznaczoną dla zupełnie innych uszu:
– Deuxieme, ładunek specjalny. Proszę przekazać odbiorcy, żeby czekał w miejscu przeznaczenia. Dziękuję, koniec.
– Informacja przyjęta i przekazana – nadeszła lakoniczna odpowiedź. – Koniec.
Wspomniany ładunek specjalny siedział po lewej stronie kabiny pierwszej klasy; zgodnie z poleceniem Deuxieme Bureau, działającego w ścisłej współpracy z Waszyngtonem, miejsce obok niego było puste. Zniecierpliwiony, rozdrażniony, a także bliski niemal całkowitego wyczerpania z powodu uniemożliwiającego jakikolwiek sen bandaża Bourne analizował po raz kolejny wydarzenia ostatnich dziewiętnastu godzin. Mówiąc najoględniej, nie potoczyły się one tak gładko, jak tego oczekiwał Conklin. Deuxieme stawiało opór przez ponad sześć godzin wypełnionych gorączkowymi rozmowami telefonicznymi między Waszyngtonem, Paryżem i miejscowością Vienna w stanie Wirginia. Największą przeszkodą był fakt, iż CIA nie mogła ujawnić, o kogo właściwie chodzi; jedynym człowiekiem uprawnionym do podania nazwiska Bourne'a był Aleksander Conklin, który kategorycznie odmówił, wiedząc, jak wielkie są wpływy Szakala w Paryżu. Wreszcie uświadomiwszy sobie, że w Paryżu jest właśnie pora lunchu, Conklin zaczął w desperacji obdzwaniać ze zwykłego telefonu wszystkie kawiarnie w Rive Gauche, by w jednej z nich, przy rue de Vaugirard, znaleźć wreszcie starego przyjaciela z Deuxieme.
– Pamiętasz jeszcze tinamu i pewnego Amerykanina, wówczas trochę młodszego niż teraz, który pomógł ci w kilku sprawach?
– Ach, tinamu! Ptak o małych skrzydłach i groźnych nogach. To były stare, dobre czasy. Nigdy nie zapomnę tego Amerykanina, bo wkrótce potem ogłoszono go świętym.
– To dobrze, bo jesteś mi potrzebny.
– Czy to ty, Aleks?
– Owszem, a w dodatku mam problem z D. Bureau.
– Już go nie masz.
Tak też się stało, ale na pogodę nikt nie mógł mieć żadnego wpływu. Sztorm, który dwa dni wcześniej zaatakował wyspy Leeward, był jedynie preludium do ulewnego deszczu i huraganowych wiatrów poprzedzających kolejną, jeszcze bardziej gwałtowną nawałnicę. O tej porze roku taka pogoda nie była niczym niezwykłym, stanowiła po prostu przyczynę zwłoki. Kiedy wreszcie samolot miał otrzymać zezwolenie na start, odkryto jakąś nieprawidłowość w działaniu lewego skrajnego silnika. Ze zrozumiałych względów nikt nie miał nikomu za złe faktu usunięcia usterki, ale opóźnienie wzrosło o następne trzy godziny.
Sam lot przebiegał dla Jasona zupełnie spokojnie, jeśli nie liczyć dręczącej go gonitwy myśli. W rozważaniach nad tym, co go czeka – Paryż, Argenteuil, kawiarnia Le Coeur du Soldat, czyli Serce Żołnierza – przeszkadzało mu jedynie poczucie winy. Szczególnie silnie dało o sobie znać podczas krótkiego przelotu z Montserrat na Martynikę, kiedy widział w dole Gwadelupę i Basse- Terre. Wiedział, że kilkaset metrów pod nim są niczego nieświadomi Marie i dzieci, przygotowujący się do powrotu na Wyspę Spokoju, do męża i ojca, którego tam nie zastaną. Maleńka Alison, rzecz jasna, nie będzie sobie zdawała z niczego sprawy, ale z Jamiem sprawa będzie wyglądała zupełnie inaczej; jego oczy rozszerzą się i pociemnieją, z ust popłynie strumień rozżalonych słów… A Marie? Boże, nie mogę o niej myśleć! To za bardzo boli!
Pomyśli, że ją zdradził, że uciekł, by zmierzyć się z odwiecznym wrogiem należącym do zupełnie innego świata, nie mającego nic wspólnego z ich światem. Pomyśli to samo, co stary Fontaine, namawiający go, by ukrył się z rodziną tysiące mil od rejonów, w których grasował Szakal… Żadne z nich nic nie rozumiało. Carlos wkrótce umrze, lecz pozostawi po sobie spadek, wydany na łożu śmierci rozkaz unicestwienia za wszelką cenę Jasona Bourne'a, czyli Davida Webba i jego rodziny.
Spróbuj mnie zrozumieć, Marie! Mam rację! Muszę go odszukać i zabić! Nie możemy spędzić reszty życia w dobrowolnym więzieniu!
Monsieur Simon? – zapytał korpulentny, zaawansowany wiekiem Francuz. Był ubrany w dobrze uszyty garnitur, miał krótko przystrzyżoną, siwą bródkę, a w jego ustach nazwisko zabrzmiało jako Seemohn.
– Zgadza się – odparł Bourne i uścisnął podaną rękę. Znajdowali się w wąskim, opustoszałym korytarzu gdzieś na terenie lotniska Orły.
– Jestem Francois Bernardine, stary znajomy naszego wspólnego przyjaciela, świętego Aleksa.
– Aleks wspominał mi o panu – odparł Bourne, uśmiechając się niezobowiązująco. – Oczywiście nie wymieniał nazwiska, ale mówił, że to pan przyczynił się do jego kanonizacji. Stąd wiem, że istotnie jest pan jego starym znajomym.
– Jak on się miewa? Docierały tu do nas różne pogłoski. – Bernardine wzruszył ramionami. – Raczej nawet plotki, można powiedzieć. Ranny w Wietnamie, alkohol, degradacja, poniżenie, powrót w aurze bohatera Agencji – jak pan widzi, same sprzeczne rzeczy.
– Większość z nich to prawda i on wcale nie boi się do tego przyznać. Jest teraz inwalidą, nie pije i naprawdę jest bohaterem, może mi pan wierzyć.
– Rozumiem. Są jeszcze inne plotki, ale kto by im wierzył? Jakieś wy prawy do Pekinu i Hongkongu, związane z człowiekiem nazwiskiem Jason Bourne…
– Ja również o tym słyszałem.
– Tak, oczywiście… Ale teraz jesteśmy w Paryżu. Nasz święty powiedział mi, że będzie pan potrzebował kwatery i stuprocentowo francuskich ubrań, jeśli można użyć takiego określenia.
– Rzeczywiście, przydałaby mi się niewielka, ale wypełniona szafa – przyznał Jason. – Wiem, dokąd iść, co kupić i mam wystarczająco dużo pieniędzy.
– Czyli pozostaje sprawa kwatery. Jakiś hotel? La Tremoille? George Cinq? Plaza- Athenee?
– Mniejszy, dużo mniejszy i nie tak kosztowny.
– A więc jednak pieniądze stanowią jakiś problem?
– Skądże znowu. Chodzi wyłącznie o pozory. Wie pan co? Znam Montmartre, więc sam coś sobie znajdę. Będzie mi tylko potrzebny samochód, najlepiej zarejestrowany na jakąś martwą duszę.
– Co oznacza martwego człowieka. Już to załatwiłem. Stoi w podziemnym garażu niedaleko placu Vendome. – Bernardine wyjął z kieszeni kluczyki i wręczył je Jasonowi. – Podniszczony peugeot, kwadrat E. Po Paryżu jeżdżą tysiące takich wozów. Numer rejestracyjny jest na breloczku.
– Aleks powiedział panu, że zależy mi na ścisłej dyskrecji?
– Nie musiał. Nasz stary świętoszek przeczesał wszystkie cmentarze w poszukiwaniu użytecznych nazwisk, kiedy jeszcze tu pracował.
– W takim razie chyba nauczyłem się tego od niego.
– Wszyscy uczyliśmy się od tego nadzwyczajnego człowieka, jednego z najlepszych w tym zawodzie, choć jednocześnie tak niezwykle skromnego, takiego… je ne sais quoi… czemu by nie, prawda?
– Tak, czemu by nie.
– Muszę jednak coś panu powiedzieć. – Bernardine roześmiał się głośno. – Kiedyś wybrał z jakiegoś nagrobka takie nazwisko, że o mało nie doprowadził do szaleństwa całej Surete. Okazało się, że pod takim samym pseudonimem ukrywał się groźny morderca, poszukiwany przez policję od wielu miesięcy!
– To istotnie zabawne – potwierdził Bourne.
– Nawet bardzo. Powiedział mi później, że znalazł je w Rambouillet… Na cmentarzu w Rambouillet.
Rambouillet! Cmentarz, na którym trzynaście lat temu Aleks usiłował go zabić! Resztki uśmiechu zniknęły z twarzy Bourne'a.
– Pan wie, kim jestem, prawda? – zapytał cicho byłego pracownika Deuxieme Bureau.
– Tak – odparł Bernardine. – Po tych plotkach, które docierały z Dalekiego Wschodu, nie było trudno się tego domyślić. Poza tym przecież właśnie w Paryżu zdobył pan swą ogólnoeuropejską sławę.
– Czy wie o tym ktoś jeszcze?
– Mon Dieu, non! I nigdy się nie dowie, zapewniam pana. Zawdzięczam życie Aleksowi, naszemu skromnemu świętemu les operations noires… po waszemu czarnych operacji.
– Nie musi pan tłumaczyć, znam dobrze francuski. Aleks nie wspomniał panu o tym?
– Dobry Boże, pan mi nie ufa! – stwierdził ze zdumieniem Francuz, unosząc brwi. – Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan, młody, a właściwie młodszy, kolego, wziąć pod uwagę, że mam już siedemdziesiąt lat i jeżeli czasem zdarza mi się jakiś lapsus i zaraz potem staram się go poprawić, to tylko z uprzejmości, nie ze strachu.
– D'accord. Je regrette, naprawdę.
– Bien. Aleks jest sporo młodszy ode mnie, ale ciekaw jestem, jak on radzi sobie ze swoim wiekiem.
– Tak samo jak pan. Niespecjalnie.
– Był kiedyś taki angielski poeta, a właściwie walijski, żeby być dokładnym, który napisał: "Nie odchodź spokojnie w tę łagodną ciemność". Pamięta pan to?
– Tak. Nazywał się Dylan Thomas i umarł w wieku trzydziestu kilku lat. Uważał, że nie należy się poddawać, tylko walczyć do upadłego.
– Mam właśnie taki zamiar. – Bernardine ponownie sięgnął do kieszeni i wyjął z niej wizytówkę. – Tu jest adres mojego biura – pracuję jeszcze wy łącznie jako konsultant, sam pan rozumie – a na odwrocie napisałem numer telefonu do domu. To specjalny telefon, jedyny w swoim rodzaju. W razie potrzeby proszę zadzwonić, a otrzyma pan wszelką pomoc. Proszę pamiętać, że jestem jedynym przyjacielem, jakiego ma pan w Paryżu. Nikt oprócz mnie nie wie, że pan tu jest.
– Czy mogę zadać panu jedno pytanie?
– Mais certainement.
– W jaki sposób może pan dla mnie to wszystko robić, skoro został pan już właściwie odstawiony na boczny tor?
– Ach! – wykrzyknął konsultant Deuxieme Bureau. – Młodszy kolega dorośleje! To bardzo proste: podobnie jak Aleks zawdzięczam to temu, co mam w głowie. Znam bardzo dużo tajemnic.
– Mogliby się pana pozbyć. Jakiś nieszczęśliwy wypadek…
– Stupide, młody człowieku! Wszystko, co wiemy, jest spisane i przechowywane w bezpiecznym miejscu wraz z instrukcją nakazującą natychmiastowe ujawnienie, gdyby coś takiego się wydarzyło. Oczywiście, to kompletna bzdura, bo mogliby wszystkiemu zaprzeczyć, twierdząc, że to majaczenia sklerotycznych starców, ale na szczęście oni o tym nie wiedzą. Strach, monsieur, jest w naszym zawodzie najgroźniejszą bronią. Zaraz potem należy wymienić kompromitację, ale to dotyczy głównie radzieckiego KGB i waszego FBI, które obawiają się kompromitacji bardziej niż jakiegokolwiek wroga.