Литмир - Электронная Библиотека

– Pan i Conklin chyba wychowaliście się na tej samej ulicy.

– Oczywiście. Z tego, co wiem, żaden z nas nie ma żony ani rodziny, tylko od czasu do czasu przypadkowe kobiety w łóżku i hałaśliwych siostrzeńców, zwalających się na kark podczas niektórych świąt. Nie mamy bliskich przyjaciół, jeśli nie liczyć wrogów, których szanujemy, a którzy mimo to w każdej chwili mogą strzelić nam w plecy lub podsunąć zręcznie ukrytą truciznę. Musimy żyć w samotności, ponieważ jesteśmy zawodowcami. Nic nas nie łączy z normalnym światem; wykorzystujemy go tylko jako couverture, przemykając bocznymi uliczkami i przekupując ludzi, żeby zdradzili nam tajemnice, które potem okazują się nic niewarte.

– W takim razie, dlaczego pan to robi? Dlaczego pan się nie wycofa, skoro to takie beznadziejne?

– Bo mam to we krwi. Zostałem tak wyszkolony. Jest gra i jest przeciwnik. Jeśli ja go nie pokonam, on pokona mnie, a lepiej, żeby było na odwrót.

– To głupota.

– Oczywiście. Wszystko jest głupotą. Ale jeśli tak, to czemu Jason Bourne przyleciał za Szakalem do Paryża? Dlaczego nie powie dosyć i nie wróci do domu? Wystarczy jedno pańskie słowo, żeby otrzymał pan najlepszą ochronę.

– I skazał się na życie w więzieniu. Może pan odwieźć mnie do miasta? Skontaktuję się z panem, kiedy już znajdę jakiś hotel.

– Najpierw powinien pan zadzwonić do Aleksa.

– Dlaczego?

– Kazał mi to panu przekazać. Coś się stało.

– Gdzie jest telefon?

– Nie teraz. O drugiej czasu waszyngtońskiego. Ma pan jeszcze ponad godzinę. Wcześniej nie zastanie go pan.

– Nie powiedział, o co chodzi?

– Wydaje mi się, że sam usiłuje się dowiedzieć. Sprawiał wrażenie bardzo zaniepokojonego.

Pokój w hotelu Pont Royal przy rue Montalembert był mały i znajdował się w mało uczęszczanej części budynku. Żeby się tam dostać, należało wjechać rozklekotaną metalową windą na ostatnie piętro i przejść spory kawałek długim, krętym korytarzem. Bourne nie miał nic przeciwko temu; nasuwały mu się skojarzenia z bezpieczną, ukrytą wysoko w górach jaskinią.

Aby zabić jakoś czas, który pozostał do rozmowy z Aleksem, wybrał się na przechadzkę wzdłuż bulwaru Saint Germain, robiąc przy okazji potrzebne zakupy. Zapas garderoby, jakim dysponował, stawał się coraz bardziej urozmaicony: cienkie koszule, lekka sportowa marynarka, drelichowe spodnie, ciemne skarpetki i tenisówki, wymagające przed użyciem zabrudzenia, by nie świeciły oślepiającą bielą. Zaopatrując się teraz, straci mniej czasu później. Na szczęście nie musiał prosić Bernardine'a o broń; w drodze z lotniska Francuz otworzył w milczeniu schowek, wyjął z niego pudełko z brązowej tektury i wręczył Jasonowi. W środku znajdował się pistolet i dwa opakowania amunicji, a także starannie ułożone trzydzieści tysięcy franków w banknotach o różnych nominałach, będące równowartością mniej więcej pięciu tysięcy dolarów.

"Do jutra załatwię panu możliwość zdobywania pieniędzy w miarę potrzeb, oczywiście w rozsądnych granicach".

"Żadnych granic" – pokręcił głową Bourne. "Każę Conklinowi przesłać panu sto tysięcy, a potem następne sto, jeśli będzie trzeba. Proszę mi tylko podać numer konta".

"Czy to pieniądze Agencji?"

"Nie, moje własne. Dzięki za broń".

Trzymając w obu rękach torby z zakupami, skierował się z powrotem do hotelu. Za kilka minut w Waszyngtonie wybije druga po południu, czyli ósma wieczorem w Paryżu. Idąc szybko chodnikiem, starał się nie myśleć o nowinach, jakie ma dla niego Aleks, lecz nie potrafił się od tego powstrzymać. Jeżeli coś się stało Marie i dzieciom, chyba po prostu zwariuje! Ale co mogło im się stać? Są już przecież w pensjonacie, czyli najbezpieczniejszym miejscu, jakie istnieje na Ziemi. Na pewno musi chodzić o coś innego. Kiedy wszedł do archaicznej windy i postawił torby na podłodze, sięgając jednocześnie do przycisku, poczuł ostre ukłucie w karku. Wciągnął raptownie powietrze; chyba wykonał zbyt gwałtowny ruch i naciągnął plaster, a może nawet zerwał jeden ze szwów. Na szczęście tym razem było to tylko ostrzeżenie, gdyż nie czuł ciepła sączącej się z rany krwi. Znalazłszy się na ostatnim piętrze, popędził wąskim korytarzem do pokoju, otworzył drzwi, rzucił torby na łóżko i chwycił słuchawkę. Conklin dotrzymał słowa; czekał przy aparacie, bo odebrał telefon po pierwszym sygnale.

– To ja. Co się stało? Czy Marie…

– Nie – przerwał mu Conklin. – Rozmawiałem z nią dwie godziny temu. Wróciła z dzieciakami do pensjonatu i jest gotowa mnie zamordować. Nie uwierzyła w ani jedno moje słowo, a ja chyba zaraz skasuję taśmę z naszą rozmową, bo nie słyszałem takich przekleństw od czasów Wietnamu.

– Jest zdenerwowana…

– Ja też – ponownie wpadł mu w słowo Conklin. – Mo zniknął.

– Co takiego?

– Przecież słyszysz. Panov zniknął. Nie ma go, i już.

– Boże, jak to możliwe? Przecież jest pilnowany przez całą dobę!

– Usiłujemy wszystko odtworzyć. Właśnie dlatego mnie nie było, bo kręciłem się po szpitalu.

– Po szpitalu?

– Szpital Waltera Reeda. Mo pojechał tam rano do jakiegoś wojskowego i wszelki ślad po nim zaginął. Obstawa czekała na dole jakieś dwadzieścia minut, a potem poszli go szukać, bo miał napięty rozkład dnia. Powiedziano im, że już wyszedł ze strażnikiem.

– To bez sensu!

– Nawet nie podejrzewasz, jak bardzo. Pielęgniarka oddziałowa twierdzi, że przyszedł do niej jakiś lekarz w mundurze, wylegitymował się, po czym poprosił, żeby przekazała doktorowi Panovowi, że nastąpiła drobna zmiana i że ma opuścić szpital przez wyjście we wschodnim skrzydle, bo przed głównym ma się odbywać jakaś demonstracja. Wschodnie skrzydło ma oddzielne połączenie z oddziałem psychiatrycznym, ale mimo to facet zjechał windą do głównego holu.

– I co?

– I wyszedł, przechodząc tuż koło naszych ludzi.

– Po czym skręcił i obszedł budynek. Nic nadzwyczajnego: wojskowy lekarz z uprawnieniami wchodzi i wychodzi, nikt go nie zatrzymuje… Na litość boską, Aleks, kto to może być? Przecież Carlos leciał wtedy tutaj, do Paryża! W Waszyngtonie załatwił wszystko, co chciał: znalazł mnie, znalazł nas. Nie potrzebował już nic więcej!

– DeSole – odparł spokojnie Conklin. – DeSole wiedział o mnie i o Panovie. Straszyłem Agencję tym, co obaj wiemy, a on przy tym był.

– Nie nadążam za tobą. O czym mówisz?

– DeSole, Bruksela… "Meduza".

– Dalej nic nie wiem. Wolno myślę.

– To nie on, Davidzie, tylko oni. DeSole został usunięty przez "Meduzę".

– Do diabła z nimi! Teraz nie mam dla nich czasu!

– Ale oni mają go dla ciebie. Rozbiłeś ich pancerz. Chcą cię dostać.

– Nic mnie to nie obchodzi. Powiedziałem ci już wczoraj: mam tylko jeden cel, który jest tu, w Paryżu, a dokładnie w Argenteuil.

– Chyba wyraziłem się nie dość jasno – powiedział głucho Aleks. – Wczoraj wieczorem byłem u Mo na kolacji. Powiedziałem mu o wszystkim. O pensjonacie, twoim locie do Paryża, Bernardine… O wszystkim!

Były sędzia z Bostonu w stanie Massachusetts stał wśród niewielkiej gromadki żałobników na płaskim szczycie najwyższego wzniesienia Wyspy Spokoju. Cmentarz był miejscem ostatecznego spokoju – in voce verbatim via amicus curiae, jak wyjaśnił z powagą władzom na Montserrat. Brendan Patrick Pierre Prefontaine obserwował, jak dwie wspaniałe trumny dostarczone dzięki hojności właściciela Pensjonatu Spokoju zniknęły w ziemi przy wtórze całkowicie niezrozumiałych modłów miejscowego kapłana, bez wątpienia przywykłego trzymać przy takiej okazji w zębach szyję martwego kurczęcia. "Jean Pierre Fontaine" i jego żona zaznali wreszcie ukojenia.

Brendan Prefontaine, balansujący na krawędzi alkoholizmu adwokacina z Harvard Square, znalazł cel życia. Zdumiewające było już choćby to, że cel ów nie miał nic wspólnego z podtrzymywaniem zachodzących w jego ciele przemian chemicznych. Randolph Gates, lord Randolph of Gates, Dandy Randy służący swoją wiedzą najbogatszym, okazał się w rzeczywistości kompletną szmatą, człowiekiem niosącym tchnienie śmierci. W coraz jaśniejszym umyśle Prefontaine'a zaczęły się formować zarysy planu, którego realizacji był świadkiem. Na jasność jego umysłu wpłynął przede wszystkim fakt, że niespodziewanie dla samego siebie postanowił zrezygnować z czterech małych wódek, które do niedawna wypijał codziennie zaraz po przebudzeniu. Gates dostarczył niedoszłym mordercom Webba wszystkich niezbędnych informacji. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie nie miała żadnego znaczenia, w przeciwieństwie do samego faktu. To nie było nic innego jak współudział w morderstwie, wielokrotnym morderstwie. Tym samym jądra Randy'ego znalazły się w imadle, a on w miarę zaciskania szczęk narzędzia wyjawi – musi wyjawić! – wszystkie informacje, jakie mogą się przydać Webbowi i tej wspaniałej, rudowłosej kobiecie, którą Prefontaine powinien był spotkać pięćdziesiąt lat temu.

Odlatywał do Bostonu z samego rana, ale przed pożegnaniem zapytał Johna St. Jacques, czy będzie mógł kiedyś przyjechać do pensjonatu, nie rezerwując wcześniej miejsca.

– Panie sędzio, mój dom jest pańskim domem – brzmiała odpowiedź.

– Kto wie, może nawet kiedyś na to zasłużę…

Albert Armbruster, przewodniczący Federalnej Komisji Handlu, wysiadł z limuzyny przed stromymi schodkami prowadzącymi do drzwi jego domu w dzielnicy Georgetown.

– Proszę skontaktować się rano z biurem – powiedział do kierowcy. -

Jak wiesz, nie czuję się najlepiej.

– Tak jest, sir. – Kierowca zatrzasnął drzwiczki. – Czy trzeba panu pomóc, sir?

– Nie, do diabła. Zabieraj się stąd!

– Tak jest, sir.

Szofer zajął miejsce za kierownicą i ruszył z ogłuszającym rykiem silnika.

Armbruster ruszył w górę po schodkach, krzywiąc się z powodu bólu w żołądku i klatce piersiowej; w pewnej chwili zaklął pod nosem, za przeszklonymi drzwiami dostrzegł bowiem sylwetkę żony.

– Cholerna jędza… – mruknął z wściekłością i sięgnął do klamki, przygotowując się do spotkania ze swoim największym wrogiem.

W ogrodzie okalającym sąsiednią posesję rozległo się przytłumione pyknięcie. Armbruster wyrzucił raptownie w górę obie ręce; dłonie macały rozpaczliwie w powietrzu, jakby usiłując określić przyczynę chaosu, który nagle zapanował w ciele. Było już jednak za późno. Przewodniczący Federalnej Komisji Handlu zachwiał się i runął do tyłu z kamiennych schodów, a po chwili jego potężne ciało znieruchomiało na chodniku w groteskowej pozie.

76
{"b":"97555","o":1}