Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział 13

Oblany zimnym potem Conklin trzymał jeszcze przez chwilą dłoń na słuchawce, a następnie wstał z fotela i utykając, zaczął chodzić po pokoju, spoglądając na komputer niczym na jakieś monstrum, które zwabiło go na zakazany teren, gdzie nic nie było tym, czym być powinno, ani tym, na co wyglądało. Co się stało? W jaki sposób Randolph Gates dowiedział się o Marie i dzieciach? A przede wszystkim – po co?

Aleks ponownie usiadł w fotelu, czując szaleńcze łomotanie pulsu. Myśli wirowały mu w głowie z opętańczą szybkością, ale nic z tego nie wynikało oprócz potwornego chaosu. Zacisnął palce lewej ręki na przegubie prawej tak, że paznokcie wbiły się głęboko w ciało. Musi się jakoś opanować, zacząć myśleć i działać! Choćby przez wzgląd na żonę i dzieci Davida!

Związki, jakie mogły w tym wszystkim istnieć logiczne związki? Już wystarczająco trudno było wyobrazić sobie Gatesa biorącego choćby nieświadomy udział w operacji "Meduza", a przypuszczenie, że coś miałoby go łączyć z Carlosem, graniczyło po prostu z czystym szaleństwem. Jednak wszystko wskazywało na to, że sprawy tak się właśnie miały; związki istniały i były bardzo wyraźne. Czy Carlos także wchodził w skład "Meduzy"? To, co do tej pory wiedzieli o Szakalu, zaprzeczało takiej możliwości, siła zabójcy brała się bowiem przede wszystkim z braku wszelkich powiązań z jakąkolwiek organizacją o mniej lub bardziej konkretnej strukturze. Trzynaście lat temu w Paryżu Jason Bourne dowiódł tego ponad wszelką wątpliwość. Ten, kto chciał skontaktować się z Carlosem, mógł jedynie wysłać do niego wiadomość i czekać na ewentualną odpowiedź. Jedyną organizacją uznawaną przez płatnego mordercę była rozlokowana na przestrzeni od Morza Śródziemnego do Bałtyku jego własna armia starców; zbliżające się do końca, często nędzne i pozbawione nadziei życie dawnych kryminalistów zyskiwało nieco blasku dzięki hojnym datkom ich nowego pracodawcy. W zamian oczekiwał bezwzględnego posłuszeństwa i otrzymywał to, czego żądał. Gdzie w tym schemacie znajdowało się miejsce dla Randolpha Gatesa?

Takiego miejsca nie było, doszedł do wniosku Aleks, czując, że wykorzystał już do maksimum możliwości swojej wyobraźni. Znakomity prawnik miał tyle samo wspólnego z Carlosem co z "Meduzą", czyli nic. Był czymś w rodzaju drobnej skazy na doskonale przezroczystej soczewce: nienagannie uczciwy człowiek o jednej, jedynej słabości, odkrytej jednocześnie przez ludzi należących do dwóch niezależnych obozów, dysponujących ogromnymi możliwościami finansowymi. Nie było dla nikogo tajemnicą, że Szakal ma wtyczki w Surete i Interpolu, a nie trzeba było zdolności jasnowidzenia, by dojść do wniosku, iż "Meduza" ma dojście do wojskowego G- 2. Nie istniało żadne inne możliwe wytłumaczenie, Gates nie znajdowałby się bowiem tak długo na świeczniku, gdyby każdy, kto tego zapragnął, mógł poznać jego słabe punkty. Nie, dotrzeć do tajemnic tak żywotnych, że zagrożony ich ujawnieniem Gates zamienił się w bezwolnego pionka, mogli jedynie fachowcy tej miary co Szakal i ludzie "Meduzy". Wszystko wskazywało na to, że Carlos był pierwszy.

Conklin po raz kolejny doszedł do wniosku, którego prawdziwość zdążył już wielokrotnie potwierdzić: świat globalnej korupcji był w istocie bardzo mały, wielopoziomowy, poprzecinany krętymi uliczkami łączącymi dokładnie wszystkich ze wszystkimi. Czy mogło być inaczej? Mieszkańcy tych uliczek oferowali szczególne usługi, ich klientami zaś był jedyny w swoim rodzaju gatunek ludzi – zdesperowane męty i oszuści. Odebrać, skompromitować, zabić. Zarówno Szakal, jak i ludzie "Meduzy" należeli do tego samego bractwa. Ich dewizą było: Muszę Mieć Wszystko.

Wreszcie przełom, ale tego rodzaju, z jakim może sobie poradzić jedynie Jason Bourne, a nie David Webb, który w dalszym ciągu stanowi znaczną jego część. Szczególnie jeśli ci dwaj ludzie zamieszkujący jedno ciało znajdują się tysiące mil od Montserrat, gdzie postanowił uderzyć Carlos. Montserrat…? Johnny St. Jacques! Brat Marie, który tak doskonale sprawdził się kiedyś w małym kanadyjskim miasteczku. Nie wiedział o tym nikt z jego rodziny, a szczególnie ukochana siostra. Człowiek, który potrafił zabić w gniewie, i bez wątpienia uczyni to ponownie, jeśli Marie i dzieci będą zagrożone przez siepaczy Carlosa. Jason Bourne wierzył w niego; trudno było sobie wyobrazić lepszą rekomendację.

Aleks zerknął na konsoletę, po czym nagle wyprostował się i wcisnął guzik przewijania taśmy, szukając miejsca, które nagle wydało mu się bardzo ważne. Zmieniał kilkakrotnie kierunek, aż wreszcie usłyszał przerażony głos Gatesa:

"Zapłaciłem piętnaście tysięcy dolarów…"

Nie, to nie tutaj, pomyślał Conklin. Dalej.

"Mogę pokazać kopię czeku…"

Jeszcze dalej!

"Wynająłem byłego sędziego, który dysponuje rozległymi.

Jest! Sędzia.

"Polecieli na wyspę Montserrat…"

Aleks otworzył szufladę z kartkami, na których na wszelki wypadek zapisywał wszystkie numery telefonów, pod które dzwonił w ciągu ostatnich dwóch dni. Znalazł to, czego szukał. Podniósł słuchawkę i pośpiesznie wystukał numer pensjonatu na Wyspie Spokoju. Po dłuższej chwili usłyszał zaspany głos:

– Tu Pensjonat…

– Dzwonię w pilnej sprawie – rzucił niecierpliwie Conklin. – Proszę mnie szybko połączyć z panem Johnem St. Jacques.

– Przykro mi, sir, ale pan St. Jacques jest nieobecny.

– Muszę koniecznie z nim rozmawiać. To naprawdę bardzo pilne. Gdzie mogę go zastać?

– Na dużej wyspie…

– Montserrat?

– Tak.

– Gdzie dokładnie? Nazywam się Conklin. Muszę z nim mówić!

– Wielki wiatr nadszedł od Basse- Terre i wszystkie loty są odwołane aż do jutra rana…

– Co takiego?

– Tropikalny niż…

– A, sztorm!

– Tutaj nazywamy to TN, sir. Pan St. Jacques zostawił numer w Plymouth.

– Jak się pan nazywa? – zapytał niespodziewanie Aleks. Recepcjonista powiedział coś niezbyt wyraźnie, jakby "Pritchard" albo "Pritchen". – Chcę panu zadać bardzo delikatne pytanie, panie Pritchard – ciągnął Conklin. – Jest bardzo ważne, aby udzielił mi pan właściwej odpowiedzi, lecz jeśli odpowiedź będzie inna, musi pan zrobić to, co panu powiem. Pan St. Jacques potwierdzi wszystko, co mówię, ale teraz nie mam czasu, żeby go szukać. Czy pan mnie rozumie?

– Nie jestem dzieckiem, mon – odparł z godnością recepcjonista. – Jakie to pytanie?

– Przepraszam, nie chciałem…

– Pytanie, panie Conklin. Podobno śpieszy się panu.

– Tak, oczywiście… Czy siostra pana St. Jacques i jej dzieci znajdują się w bezpiecznym miejscu? Czy pan St. Jacques podjął odpowiednie środki ostrożności?

– Takie jak uzbrojeni ludzie wokół willi i strażnicy na plaży? Tak.

– To dobra odpowiedź – odparł nieco spokojniej Aleks, choć w dalszym ciągu oddychał bardzo nierówno. – A teraz proszę podać mi numer, pod którym mogę zastać pana St. Jacques.

Recepcjonista podyktował żądaną informację, po czym dodał:

– Wiele telefonów nie działa, sir, więc może zostawi pan także swój numer. Wiatr jest ciągle bardzo silny, ale pan St. Jay z pewnością przyleci, jak tylko będzie mógł.

– Słusznie. – Aleks podał numer czystego telefonu w swoim apartamencie w Viennie i kazał człowiekowi z Montserrat powtórzyć go. – Bardzo dobrze – powiedział. – Teraz spróbuję połączyć się z Plymouth.

– Jak się pisze pańskie nazwisko, sir? C- o- n- c- h…

– C- o- n- k- l- i- n – przerwał mu Aleks, po czym nacisnął na widełki i natychmiast wystukał numer w Plymouth, stolicy Montserrat. Głos, który odezwał się po dłuższej chwili, był jeszcze bardziej zaspany niż recepcjonisty w pensjonacie.

– Z kim mówię? – zapytał niecierpliwie Conklin.

– A kim pan jest, do diabła? – padła gniewna odpowiedź z wyraźnym angielskim akcentem.

– Usiłuję skontaktować się z Johnem St. Jacques w bardzo pilnej sprawie. Podano mi ten numer w pensjonacie.

– To u nich działa jeszcze telefon?

– Na to wygląda. Czy mogę mówić z Johnem?

– Tak, oczywiście, jest na drugim końcu korytarza. Zaraz go poproszę. Kto mówi, jeśli wolno spytać?

– Aleks.

– Po prostu Aleks?

– Proszę się pośpieszyć!

Dwadzieścia sekund później Aleks usłyszał wreszcie głos Johnny'ego.

– To ty, Conklin?

– Słuchaj mnie uważnie: oni już wiedzą, że Marie i dzieci polecieli na Montserrat.

– Słyszeliśmy, że ktoś wypytywał na lotnisku o kobietę z dwojgiem dzieci…

– I dlatego przeniosłeś ich do pensjonatu?

– Zgadza się.

– Kto pytał?

– Tego nie wiemy. Ktoś przez telefon… Nie chciałem ich zostawiać nawet na kilka godzin, ale musiałem stawić się u gubernatora, a zanim ten sukinsyn raczył się pojawić, nadszedł sztorm i unieruchomił mnie na amen.

– Wiem o tym. Dzwoniłem do pensjonatu. Recepcjonista dał mi ten numer.

– Jedyna pociecha, że jeszcze działają telefony. Przy takiej pogodzie zwykle natychmiast wysiadają i dlatego musimy podlizywać się gubernatorowi.

– Podobno porozstawiałeś strażników…

– Tak, ale co z tego? – parsknął z wściekłością St. Jacques. – Kłopot polega na tym, że nie wiem, kogo mam się spodziewać. Na wszelki wypadek kazałem im strzelać do wszystkich obcych, którzy przypłyną łodziami albo pojawią się na plaży i nie będą potrafili dokładnie wyjaśnić, kim są i czego chcą.

– Myślę, że będę mógł ci pomóc…

– To wal!

– Dokonaliśmy przełomu. Nie pytaj, w jaki sposób, bo i tak nie uwierzysz, ale to prawda. Człowiek, który wyśledził Marie na Montserrat, korzystał z usług jakiegoś sędziego, prawdopodobnie dysponującego jakimiś kontaktami na wyspach.

– Sędzia?! – wybuchnął właściciel Pensjonatu Spokoju. – Mój Boże, on tam jest! Rozszarpię tego sukinsyna…!

– Uspokój się, Johnny! Opanuj się! Kto tam jest?

– Sędzia, który uparł się, żeby używać innego nazwiska. Nie zwróciłem na to uwagi, bo przecież nie ma nic nadzwyczajnego w dwóch starych dziwakach o podobnych nazwiskach…

– Starych? – wpadł mu w słowo Conklin. – Zwolnij, Johnny, bo to bardzo ważne. Co to za dwaj starzy dziwacy?

49
{"b":"97555","o":1}