Buckingham Pritchard siedział obok swego wuja, Cyryla Sylwestra Pritcharda, w gabinecie sir Henry'ego Sykesa w pałacu gubernatora na Montserrat. W pokoju znajdował się także najlepszy miejscowy prawnik, który za namową Sykesa miał służyć pomocą Pritchardom na wypadek, gdyby oskarżono ich o współudział w organizowaniu akcji terrorystycznych. Siedzący za biurkiem sir Henry wpatrywał się właśnie z osłupieniem w prawnika nazwiskiem Jonathan Lemuel. Ten z kolei utkwił spojrzenie w suficie, bynajmniej nie po to, żeby sprawdzić działanie obracającego się leniwie wentylatora, ale po to, by okazać bezgraniczne zdumienie. Lemuel jako czarnoskóry "chłopiec z kolonii" wiele lat temu skończył dzięki rządowemu stypendium studia prawnicze w Cambridge, zarobił sporo pieniędzy w Londynie, a teraz wrócił w rodzinne strony, by spędzić tu jesień życia, rozkoszując się owocami swej pracy. Wyglądało na to, że na prośbę sir Henry'ego miał okazać pomoc dwóm nieprawdopodobnym idiotom, którym w jakiś niepojęty sposób udało się wplątać w poważną międzynarodową aferę.
Bezpośrednią przyczyną osłupienia zastępcy gubernatora i zdumienia Jonathana Lemuela była rozmowa, jaka odbyła się między sir Henrym Sykesem i zastępcą dyrektora Urzędu Imigracyjnego na lotnisku w Montserrat.
– Panie Pritchard, ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, że pański siostrzeniec podsłuchał rozmowę telefoniczną między Johnem St. Jacques a jego szwagrem, Davidem Webbem. Co więcej, pański siostrzeniec przyznał przed chwilą bez żadnego przymusu, że przekazał panu uzyskane w ten sposób informacje, a pan stwierdził wtedy, że natychmiast musi skontaktować się z Paryżem. Czy to prawda?
– Całkowita prawda, sir Henry.
– Z kim rozmawiał pan w Paryżu? Proszę podać nam numer telefonu.
– Z całym szacunkiem, sir, ale poprzysiągłem dochować tajemnicy. Usłyszawszy tę zdumiewającą odpowiedź, Jonathan Lemuel spojrzał
z niedowierzaniem w sufit.
Pierwszy odzyskał mowę Sykes.
– Co pan przez to rozumie, panie Pritchard?
– Ja i mój siostrzeniec należymy do ogromnej międzynarodowej organizacji skupiającej największych ludzi świata. Obaj przysięgliśmy, że nikomu nie zdradzimy tajemnicy.
– Mój Boże, on w to naprawdę wierzy… – wyszeptał sir Henry.
– Na litość boską! – wybuchnął Lemuel, odrywając spojrzenie od sufitu. – Centrale telefoniczne na wyspach, szczególnie te obsługujące automaty wrzutowe, nie należą do najnowocześniejszych, a ty na pewno otrzymałeś polecenie skorzystania z automatu. Najdalej za dzień lub dwa i tak uda się ustalić ten numer. Dlaczego nie chcesz go teraz podać sir Henry'emu? Przecież widzisz, że mu na tym zależy.
– Dlatego, sir, że nasi wysocy zwierzchnicy w organizacji osobiście bardzo wyraźnie polecili mi nikomu o tym nie mówić.
– A jak się nazywa ta organizacja?
– Nie wiem, sir Henry. W tej sprawie najważniejsza jest ścisła diskrecja, nie rozumie pan?
– Obawiam się, że to pan nie rozumie kilku podstawowych rzeczy, panie Pritchard – wycedził Sykes, tracąc powoli cierpliwość.
– Wręcz przeciwnie, sir Henry, i zaraz to panu ponad wszelką wątpliwość udowodnię! – oznajmił entuzjastycznie czarnoskóry urzędnik, spoglądając kolejno na prawnika, zastępcę gubernatora i wpatrującego się w niego z uwielbieniem siostrzeńca. – Wielka suma pieniędzy została przekazana z pewnego prywatnego banku w Szwajcarii na moje konto tutaj, w Montserrat. Instrukcje, jakie otrzymałem wraz z pieniędzmi, były nadzwyczaj proste:
miałem je wykorzystać na wydatki związane z wykonywaniem rożnych ważnych zadań, jakie otrzymam w przyszłości – transport, żywność, zakwaterowanie. Oczywiście, prowadzę ścisłe rachunki, bo przecież nie mogę nadużyć zaufania, jakie pokładają we mnie tak wspaniali, szczodrzy ludzie…
Henry Sykes i Jonathan Lemuel ponownie wymienili spojrzenia, w których oprócz bezgranicznego zdumienia można było teraz dostrzec także coś w rodzaju fascynacji.
– Czy otrzymał pan jakieś inne zadanie oprócz tego, żeby za pośrednictwem swego siostrzeńca śledzić wszystko, co działo się w Pensjonacie Spokoju?
– Na razie nie, sir, ale jestem pewien, że je otrzymam, kiedy nasi szacowni zwierzchnicy przekonają się, jak wspaniale wykonałem ich pierwsze polecenie.
Lemuel uniósł ostrzegawczo rękę, powstrzymując Sykesa przed wybuchem. Zastępca gubernatora poczerwieniał na twarzy, jakby za chwilę miał paść rażony apopleksją.
– Czy można wiedzieć, ile dokładnie wynosiła ta "wielka suma pieniędzy", którą otrzymałeś ze Szwajcarii?- zapytał łagodnie adwokat. – Pod względem prawnym nie ma to żadnego znaczenia, a sir Henry i tak może uzyskać tę informację z banku, więc możesz spokojnie nam powiedzieć.
– Trzysta funtów! – oznajmił z dumą starszy z Pritchardów.
– Trzysta… Funtów?… – wykrztusił z trudem Lemuel.
– Niezbyt oszałamiające, prawda? – zauważył Sykes, ostrożnie odchylając się na fotelu.
– A jakie mniej więcej poniosłeś wydatki? – pytał dalej prawnik.
– Nie mniej więcej, tylko dokładnie – odparł zastępca dyrektora Urzędu Imigracyjnego lotniska w Montserrat, wyjmując z kieszeni munduru nie wielki notes.
– Mój szanowny wuj jest zawsze nadzwyczaj skrupulatny – poinformował z godnością Buckingham Pritchard.
– Dziękuję ci, siostrzeńcze.
– A więc ile? – powtórzył pytanie adwokat.
– Dokładnie dwadzieścia sześć funtów i dwadzieścia pięć pensów, czyli sto trzydzieści dwa wschodniokaraibskie dolary, licząc po aktualnym kursie. Gdybym je teraz wymienił, zyskałbym dodatkowo czterdzieści siedem centów.
– Niewiarygodne… – wymamrotał wstrząśnięty Sykes.
– Zachowałem wszystkie rachunki – ciągnął urzędnik z coraz większym zapałem. – Trzymam wszystkie w metalowej skrytce w moim mieszkaniu przy Old Road Bay. Siedem dolarów i osiemnaście centów na rozmowy z Wyspą Spokoju – nie mogłem korzystać ze służbowego telefonu. Dwadzieścia trzy dolary i sześćdziesiąt pięć centów za rozmowę z Paryżem. Sześćdziesiąt osiem dolarów i osiemdziesiąt centów za obiad dla mnie i mojego siostrzeńca w Vue Point… Spotkaliśmy się w interesach, ma się rozumieć…
– Wystarczy – przerwał mu Jonathan Lemuel, ocierając chusteczką zroszone potem czoło, mimo że w gabinecie wcale nie było bardzo gorąco.
– Jestem gotów przedstawić wszystkie rachunki we właściwym czasie…
– Powiedziałem, że wystarczy, Cyryl.
– Powinien pan wiedzieć, że odmówiłem pewnemu taksówkarzowi, który zaproponował, że wystawi mi zawyżony rachunek, i zbeształem go z wykorzystaniem powagi mego urzędu…
– Dosyć! – ryknął Sykes. Żyły na jego szyi nabrzmiały, jakby miały lada chwila pęknąć. – Jesteście obaj nieprawdopodobnymi głupcami! Skąd wam przyszło do głowy podejrzewać Johna St. Jacques o jakąś przestępczą działalność?
– Za pozwoleniem, sir Henry – odezwał się młodszy Pritchard. – Ja na własne oczy widziałem, co się wydarzyło w pensjonacie. To było straszne! Trumny na nabrzeżu, spalona kaplica, dookoła wyspy policyjne łodzie, strzały… Minie wiele miesięcy, zanim znowu przyjadą do nas goście.
– Otóż to! – wrzasnął zastępca gubernatora. – Czy myślisz, że John St. Jay chciałby działać na własną szkodę?
– W świecie przestępczym zdarzają się różne przedziwne rzeczy, sir – powiedział z mądrą miną Cyryl Sylwester Pritchard. – Poświęcając się moim służbowym obowiązkom, słyszałem wiele zdumiewających opowieści. Wypadki, o których mówił mój siostrzeniec, miały wszystkim zamydlić oczy i przekonać nas, że przestępcy są jakoby ofiarami. Na szczęście wszystka dokładnie mi wyjaśniono.
– Wyjaśniono ci, tak?! – ryknął sir Henry Sykes, były generał armii brytyjskiej. – Więc teraz pozwól, że ja ci coś wyjaśnię, dobrze? Zostaliście oszukani przez groźnego terrorystę, poszukiwanego niemal na całym świecie! Czy wiesz, jaka kara grozi za współdziałanie z takim przestępcą, wielokrotnym mordercą? Powiem ci wprost, na wypadek gdybyś nie wiedział: śmierć przez rozstrzelanie, a jeśli masz mniej szczęścia, przez powieszenie! A teraz mów, jaki był ten cholerny numer w Paryżu!
– No cóż, biorąc pod uwagę okoliczności… – wybąkał umundurowany urzędnik, starając się zachować resztki godności. Siostrzeniec, który drżał spazmatycznie na całym ciele, kurczowo chwycił wuja za ramię. Ręka Cyryla Sylwestra Pritcharda trzęsła się tak, że sięgając po notatnik, nie mógł nią trafić do kieszeni. – Napiszę go panu. Trzeba prosić Kosa, sir Henry. Po francusku. Ja mówię po francusku, sir Henry. Tylko parę słów, ale mówię…
Wezwany przez uzbrojonego strażnika, udającego w luźnych, białych spodniach i sportowej marynarce przybyłego na weekend gościa, John St. Jacques wszedł do biblioteki w nowym, bezpiecznym miejscu pobytu. Tym razem była to posiadłość w okolicach Chesapeake Bay. Strażnik – mocno zbudowany mężczyzna o latynoskich rysach – wskazał mu aparat stojący na obszernym biurku z drzewa czereśniowego.
– To do pana, panie Jones. Dyrektor.
– Dziękuję, Hektorze – odparł Johnny. – Czy ten "pan Jones" jest naprawdę potrzebny?
– Tak samo jak "Hektor". Naprawdę mam na imię Roger… ale może być i Daniel. Wszystko jedno.
– Rozumiem. – St. Jacques podszedł do biurka i podniósł słuchawkę. – Holland?
– Numer, który zdobył pański przyjaciel Sykes, jest ślepy, ale może nam się przydać.
– Czy mógłby pan mówić po angielsku, jeśli wolno mi zacytować mego szwagra?
– To mała kawiarenka nad samą Sekwaną. Trzeba pytać o Kosa. Jeśli tam jest, udało się nawiązać kontakt, jeśli nie, trzeba próbować jeszcze raz.
– Co to znaczy, że może się przydać?
– Bo umieścimy tam naszego człowieka i będziemy próbować aż do skutku.
– A poza tym co słychać?
– Mogę udzielić tylko dość ogólnej odpowiedzi…
– Niech pana szlag trafi!
– Marie uzupełni wszystkie szczegóły.
– Marie…?
– Jest w drodze do domu, wściekła jak osa, ale na pewno cieszy się jako matka i żona.
– Dlaczego wściekła?
– Bo musiała tłuc się kilkoma samolotami, bynajmniej nie w…