Bourne błąkał się prawie godzinę po ulicach Paryża, usiłując zebrać myśli, aż wreszcie znalazł się na moście Solferino, prowadzącym do Quai des Tuileries i ogrodów. Oparłszy się o balustradę i patrząc nie widzącym wzrokiem na sunące w dole łodzie, powtarzał w myślach wciąż to samo pytanie: Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego Marie to zrobiła? Decyzja o przylocie do Paryża była potworną głupotą, a przecież jego żona nie jest idiotką, tylko nadzwyczaj inteligentną kobietą o bystrym, analitycznym umyśle. Właśnie dlatego nie mógł zrozumieć jej decyzji; co chciała w ten sposób osiągnąć? Z pewnością zdawała sobie sprawę z tego, że dla jej męża będzie znacznie bezpieczniej działać na własną rękę niż tropić Szakala i jednocześnie starać się zapewnić ochronę żonie. Nawet gdyby udało się jej go odnaleźć, oznaczałoby to jedynie podwojenie ryzyka. Na pewno o tym wiedziała, przecież jej zawód polegał właśnie na stawianiu prognoz i snuciu przewidywań! Więc dlaczego?
Istniała tylko jedna w miarę sensowna odpowiedź, ale kiedy o tym myślał, ogarniała go wściekłość. Marie doszła widocznie do wniosku, że jej mąż może znowu ześlizgnąć się poza granicę normalności – jak to się stało kilka lat temu w Hongkongu, gdzie uratowała go tylko jej obecność – i ugrzęznąć we własnym świecie, złożonym z przerażających półprawd, nieostrych wspomnień i oderwanych fragmentów przeszłości. Boże, jakżeż ją podziwia i kocha! Fakt, że podjęła tę głupią, niewybaczalną decyzję, jeszcze bardziej rozpalił jego uczucia, ponieważ było to takie… szczere; dokładne zaprzeczenie egoizmu! Wtedy, na Dalekim Wschodzie, były chwile, kiedy pragnął śmierci, choćby dlatego, żeby odpokutować to, że z jego winy Marie znalazła się w tak strasznym niebezpieczeństwie. Poczucie winy pozostało i miało pozostać już na zawsze, ale ten drugi człowiek, który w nim tkwił, musiał brać pod uwagę jeszcze inną rzeczywistość: ich dzieci. Wrzód, jakim był Szakal, musi zniknąć na zawsze także z ich życia! Czy ona nie mogła tego zrozumieć i zostawić go samego?
Nie. Leciała do Paryża nie po to, żeby ocalić mu życie, miała bowiem wystarczająco dużo zaufania do Jasona Bourne'a, ale po to, by ocalić jego umysł. Dam sobie radę, Marie, możesz mi wierzyć!
Bernardine. On mu pomoże. Deuxieme powinno bez kłopotów przechwycić ją na lotnisku Orły albo de Gaulle'a, a potem umieścić pod strażą w hotelu i udawać, że nikt nie wie, gdzie można go znaleźć. Jason przebiegł przez most, dostał się na Quai des Tuileries i wpadł do pierwszej budki telefonicznej.
– Może pan to zorganizować? – zapytał Bernardine'a. – Miała tylko jeden ważny paszport, amerykański, nie kanadyjski.
– Mogę spróbować na własną rękę, nie mieszając w to Deuxieme – odparł Francuz. – Nie wiem, co panu naopowiadał święty Aleks, ale obecnie sytuacja przedstawia się w ten sposób, że przestałem być konsultantem, a moje biurko najprawdopodobniej wyrzucono przez okno.
– Cholera!
– Zgadzam się z panem, mon ami. Najchętniej zobaczyliby moje gacie usmażone wraz z zawartością, a gdyby nie informacje, jakie posiadam, na temat niektórych członków Zgromadzenia, niewątpliwie zaczęliby znowu używać gilotyny, a ja miałbym okazję przekonać się o tym jako pierwszy.
– Może wręczyłby pan w urzędzie imigracyjnym kilka łapówek?
– Chyba będzie lepiej, jeśli zjawię się tam jakby nigdy nic. Liczę na to, że Deuxieme nie śpieszy się za bardzo z rozpowszechnianiem kompromitujących ją wiadomości. Proszę mi podać pełne imię i nazwisko.
– Marie Elise St. Jacques Webb…
– Ach tak, pamiętam – przerwał mu Bernardine. – Marie St. Jacques, znakomita kanadyjska ekonomistka. Widziałem kiedyś jej zdjęcia w gazetach. La belle mademoiselle.
– Wcale jej wtedy nie zależało na rozgłosie.
– Wierzę panu.
– Czy Aleks wspominał coś o Panovie?
– To ten lekarz?
– Tak.
– Niestety, nie.
– Cholera!
– Jeśli wolno mi coś poradzić, to teraz powinien pan troszczyć się przede wszystkim o siebie.
– Rozumiem.
– Weźmie pan samochód?
– A powinienem?
– Szczerze mówiąc, na pańskim miejscu nie robiłbym tego. Istnieje minimalne ryzyko, że w ten sposób można by trafić do mnie.
– Tak właśnie pomyślałem. Kupiłem sobie plan metra. Kiedy mogę się teraz z panem skontaktować?
– Będę potrzebował czterech, może pięciu godzin, żeby pojechać na lotniska i wrócić. Jak słusznie zauważył nasz znajomy święty, nie wiadomo dokładnie, skąd przyleci pańska żona. Zdobycie wszystkich list pasażerów zajmie mi trochę czasu.
– Proszę się skoncentrować na samolotach przylatujących jutro rano. Na pewno nie będzie miała fałszywego paszportu, bo nie wiedziałaby, jak go zdobyć.
– Według słów świętego Aleksa nie należy nie doceniać Marie St. Jacques Webb. Użył nawet francuskiego słowa. Powiedział, że ona fest formidable.
– Zapewniam pana, że potrafi przeskoczyć samą siebie.
– Qu'est- ce que c'est?
– Innymi słowy, jest zdolna do nadzwyczaj oryginalnych pomysłów.
– Co pan będzie robił?
– Na razie idę do metra. Ściemnia się. Zadzwonię po północy.
– Bonne chance.
– Merci.
Kiedy Bourne wyszedł z budki i powłócząc nogą ruszył wzdłuż Quai des Tuileries, miał już gotowy plan działania. W pobliżu znajdowała się stacja, gdzie wsiądzie w metro do Havre Caumartin, a stamtąd pociągiem dostanie się do Argenteuil, średniowiecznego miasteczka założonego tysiąc czterysta lat temu wokół klasztoru. Obecnie było to przedmieście Paryża i centrum operacyjne zabójcy bardziej bezwzględnego i brutalnego od tych, jakich można było spotkać w średniowieczu. To jedno przez stulecia pozostało niezmienne: uświęcanie i dowartościowywanie przestępstwa bliskością miejsc religijnego kultu.
Do Le Coeur du Soldat nie wchodziło się z ulicy, bulwaru ani alei, tylko ze ślepego zaułka naprzeciwko od dawna nieczynnej fabryki, niegdyś znakomicie prosperującego zakładu metalurgicznego usytuowanego w najbrzydszej części miasta. Na próżno by szukać numeru baru w książce telefonicznej; trafiali tutaj ci, którzy wiedzieli, jak trafić, oraz ci, którzy wiedzieli, kogo pytać o drogę. Im brudniejsze i bardziej zaniedbane stawały się domy i ulice, tym wskazówki przechodniów zyskiwały na dokładności.
Bourne stał w ciemnym, wąskim zaułku oparty o ceglany, wyszczerbiony mur naprzeciwko wejścia do lokalu. Nad masywnymi drzwiami jarzył się przyćmioną czerwienią toporny, częściowo uszkodzony neon: L Ceur'd Soldat. Kiedy drzwi otwierały się lub zamykały, wpuszczając i wypuszczając klientów, mroczną uliczkę wypełniały metaliczne, donośne dźwięki marszowej muzyki; goście tego lokalu z pewnością nie zostaliby zaproszeni na przyjęcie haute couture. Wyglądam dokładnie tak, jak powinienem, pomyślał Jason, po czym potarł zapałkę o mur, zapalił cienkie, czarne cygaro i ruszył w kierunku drzwi.
Gdyby nie rozbrzmiewający wokół język i ogłuszająca muzyka, poczułby się tak, jak w którymś z portowych barów w Palermo. Torując sobie powoli drogę do zatłoczonego baru, rozglądał się od niechcenia dookoła, starając się zapamiętać każdy szczegół. Potężnie zbudowany mężczyzna w bluzie czołgisty wstał właśnie ze stołka i Jason natychmiast zajął jego miejsce.
Szponiasta dłoń opadła mu na ramię; Bourne podbił ją w górę, wykręcił i wstał, prostując się na całą wysokość.
– O co chodzi? – zapytał po francusku niezbyt głośno, ale tak, żeby być dobrze słyszanym.
– To moje miejsce, świnio! Idę się tylko odlać!
– Więc może kiedy wrócisz, ja tam pójdę – odparł Jason, wpatrując się ostro w oczy napastnika i nie zwalniając uchwytu, wzmocnionego dodatkowo odpowiednim ustawieniem kciuka, uciskającego boleśnie nerw.
– Ty cholerny kulasie!… – zasyczał mężczyzna, starając się nie okazać bólu. – Masz szczęście, że nie ruszę inwalidy, bo…
– Powiem ci coś – zaproponował Bourne, rozluźniając uchwyt. – Jak wrócisz, będziemy się zmieniać, a ja postawię ci drinka za każdym razem, jak pozwolisz mi trochę ulżyć tej mojej cholernej nodze. Zgoda?
Na twarzy barczystego mężczyzny pojawił się uśmiech.
– Jesteś w porządku, koleś!
– Wcale nie jestem w porządku, tylko nie chcę zarobić guza. Rozsmarowałbyś mnie jak masło. – Bourne cofnął rękę.
– Nie jestem pewien! – roześmiał się czołgista, obmacując sobie przegub. – Siedź, siedź! Jak się wysikam, to ja tobie postawię drinka. Nie wyglądasz na faceta, który ma za dużo forsy.
– Jak to mówią, pozory często mylą – odparł Jason, siadając ponownie na stołku. – Mam też lepsze ciuchy, ale kumpel, z którym się umówiłem, powiedział, żebym lepiej ich nie wkładał… Właśnie wróciłem ze szmalem z Afryki. Wiesz, szkolenie dzikusów i tak dalej…
Z głośników buchnęły ogłuszające dźwięki kolejnego marsza, a oczy czołgisty zrobiły się okrągłe jak spodki.
– Afryka? – zapytał ze zdumieniem. – Wiedziałem! Znam ten chwyt: LPN!
Resztki banku danych, jakie pozostały w jego pamięci, pozwoliły kameleonowi na natychmiastowe rozszyfrowanie skrótu. LPN – Legion Patria Nostra – Legia Cudzoziemska. Najemnicy. Co prawda akurat nie to miał na myśli, ale niech i tak będzie.
– Boże, ty też? – zapytał na wszelki wypadek.
– La Legion etrangere! "Legia jest naszą ojczyzną!"
– Niesamowite!
– Ma się rozumieć, nie chwalimy się tym na lewo i prawo, bo byliśmy najlepsi i dostawaliśmy największe pieniądze, ale to przecież nasi ludzie. Żołnierze!
– Kiedy opuściłeś Legię? – zagadnął Bourne, przeczuwając niejasno kłopoty.
– Dziewięć lat temu. Wyrzucili mnie przed przedłużeniem kontraktu z powodu nadwagi. Mieli rację, a przy okazji chyba ocalili mi życie. Jestem z Belgii, dochrapałem się porucznika.
– Ja wyleciałem miesiąc temu, przed końcem pierwszego kontraktu, podczas tej zabawy w Angoli. Zostałem ranny, a przy okazji dopatrzyli się w papierach, że jestem starszy, niż im mówiłem. Nie lubią płacić za leczenie. – Jak łatwo przyszły mu te słowa!
– Angola? Więc my to zrobiliśmy? Na co to komu?
– Ja tam o niczym nie wiem. Jestem zwykłym żołnierzem, wykonuję rozkazy i nie dyskutuję o tych, których nie rozumiem.