Louis DeFazio, nie kryjąc znużenia, wysiadł z taksówki na bulwarze Massena, a za nim jego znacznie wyższy i mocniej zbudowany kuzyn Mario z Larchmont w stanie Nowy Jork. Przystanęli na chodniku przed wejściem do restauracji; za zieloną przyciemnianą szybą wisiał niewielki, czerwony neon:
TETRAZZINI'S.
– To tutaj – powiedział Louis. – Czekają na nas w pokoju na zapleczu.
– Już późno. – Mario zerknął na zegarek w blasku pobliskiej latarni. – Dochodzi północ.
– Nie bój się, na pewno tam są.
– Nawet mi nie powiedziałeś, Lou, jak się nazywają. Przecież muszę się jakoś do nich zwracać.
– Nie musisz – odparł DeFazio, ruszając do wejścia. – Żadnych nazwisk. Zresztą one i tak są bez znaczenia. Masz tylko okazać tym ludziom szacunek, rozumiesz?
– Nie musisz tego powtarzać, Lou – skarcił go Mario, nie podnosząc głosu. – Ciekaw jestem, dlaczego mi w ogóle o tym mówisz?
– On jest wysokiej rangi dyplomatą – wyjaśnił capo supremo, przystając na chwilę i obrzucając przelotnym spojrzeniem człowieka, który o mało nie zabił w Manassas Jasona Bourne'a. – Działa na terenie Rzymu, ale ma bezpośredni kontakt z Sycylią. Oboje z żoną są bardzo, bardzo szanowani, rozumiesz?
– Tak i nie – przyznał kuzyn. – Skoro jest taki ważny, to dlaczego wziął taką zwykłą robotę, jak tropienie dwojga ludzi?
– Dlatego, że ma możliwości. Bywa tam, gdzie nasipagliacci nie mogą się nawet zbliżyć, rozumiesz? Poza tym, dałem wszystkim w Nowym Jorku do zrozumienia, kim są nasi klienci. Wszyscy donowie od Manhattanu do Palermo mają specjalny język, którym mówią tylko między sobą, wiedziałeś o tym, cugino? Sprowadza się do dwóch rozkazów: "zrób to" i "nie rób tego".
– Teraz chyba rozumiem, Lou. Rzeczywiście, musimy okazać szacunek.
– Szacunek, mój drogi kuzynie, ale nie słabość, capisce? Nie słabość! Wszyscy muszą wiedzieć, że tę sprawę wziął w swoje ręce Lou DeFazio i do prowadził ją do końca, kapujesz?
– Skoro tak, to chyba mogę wrócić do Angie i dzieciaków – odparł z uśmiechem Mario.
– Co…? Nie gadaj głupot, cugino! Po tej jednej robocie będziesz mógł utrzymywać tę swoją gromadę do końca życia!
– Nie gromadę, Lou, tylko piątkę.
– Chodźmy. Pamiętaj: z szacunkiem, ale bez przesady.
Wystrój małej, przeznaczonej dla specjalnych gości salki niczym się nie różnił od wystroju całego lokalu. Wszystko było tu w stu procentach włoskie. Na ścianach wisiały ryciny z widokami Wenecji, Rzymu i Florencji, z niewidocznych głośników sączyły się dźwięki arii operowych i taranteli, w całym pomieszczeniu zaś panował dyskretny półmrok. Gość, który by nie wiedział, że znajduje się w Paryżu, mógłby pomyśleć, iż trafił do jednej z małych, rodzinnych restauracji przy Via Frascati w Rzymie.
Na środku pokoju stał duży, okrągły, nakryty płomieniście czerwonym obrusem stół, a wokół niego cztery ustawione w równych odstępach krzesła.
Pod ścianami stało kilka rezerwowych krzeseł, przeznaczonych dla dodatkowych gości lub uzbrojonej obstawy. Przy stole siedział dystyngowany mężczyzna o oliwkowej cerze i czarnych, gęstych włosach, a u jego boku, po lewej stronie, elegancko ubrana, starannie uczesana kobieta w średnim wieku. Na stole stała butelka chianti classico i dwa niezgrabne kieliszki, a na krześle po prawej stronie dyplomaty leżała czarna skórzana teczka.
– Jestem DeFazio – powiedział capo supremo, zamykając drzwi. – A to mój kuzyn Mario, o którym chyba państwo słyszeli. Bardzo zdolny człowiek, oderwał się od rodziny, żeby tu być.
– Tak, oczywiście – odparł arystokratyczny mafioso. – Mario, il boia, esecuzione garantito… Równie pewnie posługujący się każdym rodzajem broni. Siadajcie, panowie.
– Nie lubię takiego gadania – odezwał się Mario, podchodząc do krzesła. – Po prostu to, co robię, robię solidnie, to wszystko.
– Mówi pan jak prawdziwy profesjonalista, signore – zauważyła kobieta, kiedy DeFazio i Mario usiedli już przy stole. – Napijecie się wina czy czegoś mocniejszego?
– Na razie dziękujemy – powiedział Louis. – Może później… Mój utalentowany kuzyn ze strony mej świętej pamięci matki zadał mi, nim tu weszliśmy, dobre pytanie: jak mamy się do państwa zwracać? Wcale mi nie chodzi o prawdziwe nazwiska, ma się rozumieć.
– Większość znajomych tytułuje nas Conte i Contessa – odparł ciemnowłosy mężczyzna z uśmiechem, który bardziej by pasował do maski niż do ludzkiej twarzy.
– A nie mówiłem, cugino! Ci ludzie naprawdę zasługują na szacunek. No, panie hrabio, może nam pan powie, co tu jest właściwie grane?
– Może pan być pewien, że to uczynię, signor DeFazio – wycedził rzymianin bez śladu uśmiechu na twarzy. – Wprowadzę pana we wszystkie najświeższej daty wydarzenia, choć gdyby to ode mnie zależało, najchętniej pozostawiłbym pana w odległej przeszłości.
– Hej, co to za pieprzenie?
– Proszę, Lou! – wtrącił się Mario. – Uważaj, co mówisz!
– A on nie powinien uważać, co mówi? O czym on chrzani? Chce mnie w coś wrobić czy jak?
– Zapytał mnie pan, co się stało, a ja właśnie pana o tym informuję – powiedział dyplomata tym samym tonem co poprzednio. – Wczoraj w południe ja i moja żona o mało nie zostaliśmy zabici… Zabici, signor DeFazio. Nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni ani nie mamy zamiaru czegoś takiego tolerować. Czy ma pan choćby blade pojęcie, w co się pan naprawdę wpakował?
– Oni… Oni was namierzyli?
– Jeżeli chodzi panu o to, czy wiedzieli, kim jesteśmy, to całe szczęście odpowiedź brzmi nie. Gdyby było inaczej, najprawdopodobniej nie siedzielibyśmy teraz przy tym stole!
Hrabina spojrzeniem nakazała mężowi spokój.
– Signor DeFazio – zwróciła się do przybysza z Nowego Jorku – według posiadanych przez nas informacji zawarł pan kontrakt dotyczący tego kulawego człowieka i jego przyjaciela, doktora. Czy to prawda?
– W pewnym sensie – przyznał ostrożnie capo supremo. – To znaczy, zgadza się, ale jest jeszcze coś poza tym… Wie pani, o czym mówię?
– Nie mam najmniejszego pojęcia – odparła hrabina lodowatym tonem.
– Powiem wam, bo może będę musiał skorzystać z waszej pomocy. Dobrze zapłacę.
– Czy to ma znaczyć, że jest jeszcze coś poza tym? – przerwała mu żona dyplomaty.
– Mamy sprzątnąć jeszcze trzeciego faceta. Gościa, z którym ci dwaj spotkali się w Paryżu.
Mąż i żona wymienili błyskawiczne spojrzenia.
– Trzeciego faceta… – mruknął hrabia, podnosząc do ust kieliszek z winem. – Rozumiem. Potrójne kontrakty są zwykle bardzo opłacalne. Jak bardzo, signor DeFazio?
– A czyja pana pytam, ile pan zarabia tygodniowo w Paryżu? Powiedzmy, że to spora forsa, a wy możecie z tego liczyć na sześciocyfrową sumę, jeżeli wszystko pójdzie tak, jak powinno.
– Sześć cyfr to bardzo nieprecyzyjne sformułowanie – zauważyła kobieta. – Wynika z niego jednak, że sam kontrakt opiewa na kwotę co najmniej siedmiocyfrową.
– Siedmio? – DeFazio wstrzymał oddech i zawisł spojrzeniem na jej twarzy.
– Czyli na co najmniej milion dolarów – uzupełniła hrabina.
Louis odetchnął głęboko, kiedy usłyszał, że siedem cyfr to nie siedem milionów dolarów.
– Naszym klientom bardzo zależy na sprawnym wykonaniu roboty – wyjaśnił. – Nie pytamy, dlaczego, tylko robimy swoje. W takich sytuacjach donowie są zawsze bardzo hojni. Prawie cała forsa zostaje u nas, a my zyskujemy sobie dobrą reputację. Czy nie tak, Mario?
– Na pewno, Louis, ale ja nie znam się na tych sprawach.
– Ale dostajesz pieniądze, prawda?
– Gdybym nie dostawał, nie byłoby mnie tutaj, Lou.
– Teraz rozumiecie? – zapytał DeFazio, spoglądając na dwoje arystokratów europejskiej mafii, którzy jednak nie zareagowali żadnym gestem, wpatrując się w milczeniu w capo supremo. – Hej, o co wam chodzi…? A, o tę waszą wczorajszą przygodę, tak? Jak to było – zobaczyli was i jakiś goryl zaczął strzelać, tak? Chyba nie mogło być inaczej, no nie? Nie wiedzieli, kim jesteście, ale za bardzo rzucaliście się w oczy, więc postanowili was postraszyć. To stary numer: napędzić pietra każdemu obcemu, którego widziało się więcej niż raz.
– Lou, już cię prosiłem, żebyś się uspokoił.
– A jak mam się uspokoić? Chcę ubić interes, a nie gadać nie wiadomo o czym!
Hrabia nie zwrócił najmniejszej uwagi na wybuch Louisa.
– Krótko mówiąc – powiedział, unosząc brwi – ma pan zabić kalekę, doktora i jeszcze kogoś, czy tak?
– Krótko mówiąc, zgadza się.
– Czy wie pan o tym trzecim człowieku coś więcej, niż wynika ze zdjęcia albo słownego opisu?
– Jasne. Nie uwierzycie, ale kiedyś to był rządowy agent, który robił to samo, co Mario teraz. Wszyscy trzej zdrowo dali się we znaki naszym klientom i dlatego ci postanowili nas wynająć. To chyba proste, prawda?
– Nie jestem tego pewna – odparła hrabina, pociągając łyk wina. – Wygląda na to, że nie wie pan o wielu rzeczach.
– Na przykład o czym?
– Na przykład o tym, że istnieje ktoś, komu zależy na śmierci tego trzeciego człowieka jeszcze bardziej niż wam – wyjaśnił śniadoskóry mafioso. – Wczoraj w południe napadł z kilkoma ludźmi na małą wiejską restaurację i zabił kilka osób tylko dlatego, że wśród gości znajdował się także ten wasz trzeci człowiek… Widzieliśmy, jak uciekł, ostrzeżony przez swojego goryla, i natychmiast domyśliliśmy się, co się święci. Wyszliśmy kilka minut przed masakrą.
– Condannare! – wykrztusił DeFazio. – Kim jest ten sukinsyn, który chce go zabić? Powiedzcie mi!
– Spędziliśmy wczorajsze popołudnie i cały dzisiejszy dzień, próbując to ustalić – powiedziała kobieta, dotykając delikatnie palcami niezgrabnego kieliszka, jakby nie mogła pogodzić się z jego brzydotą. – Ludzie, których masz zgładzić, zawsze chodzą z obstawą. Początkowo nie wiedzieliśmy, kim są uzbrojeni mężczyźni, którzy ciągle się przy nich kręcą, ale potem na Avenue Montaigne zobaczyliśmy, jak przyjeżdża po nich limuzyna z radzieckiej
ambasady, i rozpoznaliśmy jednego z nich. To wysoki oficer KGB. Wydaje nam się, że teraz już rozwiązaliśmy zagadkę.