Słońce znikało za linią horyzontu; karaibskie wysepki, które otaczały Montserrat, w mroku przeistaczały się w nieregularnie porozrzucane plamy głębokiej zieleni otoczone białymi grzywami fal roztrzaskujących się o rafy koralowe. Wszystko było skąpane w przejrzystopomarańczowej poświacie zachodniego nieboskłonu. W Pensjonacie Spokoju zapalono światła w czterech willach, które stały na końcu szeregu nad samą plażą; w pokojach, na tarasach i balkonach skąpanych w ostatnich promieniach gasnącego słońca widać było poruszające się bez pośpiechu sylwetki. Łagodne podmuchy wiatru przynosiły ze sobą z tropikalnego lasu zapach hibiscusa i poinciany, a samotna łódź zmierzała do brzegu z ładunkiem świeżych ryb dla kuchni pensjonatu.
Brendan Patrick Pierre Prefontaine wyszedł z drinkiem w dłoni na balkon willi numer siedemnaście. Przy balustradzie Johnny St. Jacques pociągał ze szklanki rum z tonikiem.
– Jak pan myśli, kiedy będzie pan mógł na nowo uruchomić interes? – zapytał były sędzia z Bostonu, siadając przy metalowym, pomalowanym na biało stoliku.
– Zniszczenia można naprawić w ciągu kilku tygodni – odparł właściciel Pensjonatu Spokoju – ale upłynie sporo czasu, zanim ludzie zaczną zapominać o tym, co się tutaj zdarzyło.
– To znaczy ile?
– Pierwsze foldery wyślę nie wcześniej niż za cztery lub pięć miesięcy. Co prawda w ten sposób spóźnimy się na sezon, ale Marie uważa, że mam rację. Gdybym się pośpieszył, zostałoby to odebrane nie tylko jako co najmniej niesmaczne, ale na pewno wywołałoby kolejną falę plotek o terrorystach, przemytnikach narkotyków, skorumpowanej władzy… Ani tego nie potrzebujemy, ani sobie na to nie zasłużyliśmy.
– Jak już kiedyś wspomniałem, mogę ponieść moją część kosztów – powiedział niegdysiejszy sędzia sądu okręgowego w Massachusetts. – Może nie będzie to tyle, ile bierze pan od gości u szczytu sezonu, młody człowieku, ale na pewno wystarczy na remont jednej willi.
– Nawet nie ma mowy. Jestem panu winien więcej, niż kiedykolwiek zdołam odpłacić. Może pan mieszkać w pensjonacie tak długo, jak długo pan zechce. – St. Jacques jeszcze przez chwilę przyglądał się samotnej łodzi, poczym odwrócił się od barierki i usiadł przy stoliku naprzeciwko Prefontaine'a. – W gruncie rzeczy martwię się tylko o ludzi. Jeszcze niedawno miałem cztery łodzie z pełną załogą, a teraz została ledwie jedna. Pracownicy
dostają połowę tego, co przedtem.
– Więc jednak potrzebuje pan moich pieniędzy.
– Niechże pan sobie nie żartuje, panie sędzio. Nie chcę być niegrzeczny, ale Waszyngton dość dokładnie pana sprawdził. Od lat żył pan na ulicy.
– Waszyngton… – mruknął Prefontaine, unosząc szklankę i spoglądając na nią pod światło. – Jak zwykle, te urzędasy są dwa kroki z tyłu, jeśli chodzi o zwykłe przestępstwa, a dwadzieścia, gdy w grę wchodzą ich własne.
– O czym pan mówi?
– Nie o czym, a o kim. O Randolphie Gatesie.
– To ten sukinsyn z Bostonu, który skierował Szakala na trop Davida?
– Ten sam, a jednocześnie zupełnie inny, bo lepszy pod każdym względem, może z wyjątkiem stanu konta bankowego… Tak czy inaczej, znowu stał się tym Gatesem, którego znałem wiele lat temu na Harvardzie: na pewno nie jest najbystrzejszy i najlepszy, ale potrafi zręcznie zamaskować te braki pustą retoryką i pseudoelokwencją.
–
– Jeśli mam być szczery, to nic z tego nie rozumiem.
– Odwiedziłem go niedawno w ośrodku rehabilitacyjnym w Minnesocie albo w Michigan – nie pamiętam dokładnie, bo leciałem pierwszą klasą, a drinki podawano bez żadnych ograniczeń… W każdym razie udało nam się dogadać: postanowił przejść na naszą stronę, Johnny. Będzie teraz bronił interesów ludzi, a nie wielkich firm istniejących tylko na papierze. Powiedział mi, że dobierze się do skóry nieuczciwym maklerom i korporacjom, które spekulują akcjami, doprowadzając do zamykania fabryk i utraty tysięcy miejsc pracy.
– W jaki sposób może tego dokonać?
– Nie zapominaj, że siedział w samym środku tego bagna i zna wszystkie sztuczki. Teraz jednak postanowił walczyć dla idei.
– Dlaczego?
– Dlatego, że odzyskał Edith.
– Jaką Edith, na litość boską?
– Swoją żonę… Szczerze mówiąc, nadal ją kocham. Poznaliśmy się bardzo dawno temu, ale w tamtych czasach poważany sędzia obarczony rodziną, choć nawet wredną, nie mógł sobie pozwolić na kontynuowanie takiego związku. Wielki Randy tak naprawdę nigdy na nią nie zasługiwał, ale może teraz uda mu się to nadrobić.
– To wszystko bardzo interesujące, ale nie rozumiem, co ma wspólnego z nami?
– Czy wspomniałem już, że szanowny Randolph Gates podczas tych bezpowrotnie straconych, niemniej bardzo pracowitych lat zarobił całą masę pieniędzy?
– Nawet kilka razy. I co z tego?
– Cóż, w ramach rewanżu za mój wkład w uwolnienie go ze śmiertelnej pułapki, obmyślonej w Paryżu, uznał za stosowne odpowiednio mnie wynagrodzić. Nie wątpię, że do podjęcia tej decyzji przyczyniły się też posiadane przeze mnie informacje. Zdaje się, że poczciwy Randy po wielu zaciętych bitwach stoczonych przed trybunałem zapragnął zostać sędzią – niewykluczone, że nawet w Sądzie Najwyższym.
– Więc…?
– Więc jeśli wyjadę z Bostonu i będę trzymał język za zębami, jego bank będzie przekazywał co roku na moje konto pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
– Jezus, Maria!
– Dokładnie to samo sobie pomyślałem, kiedy się zgodził. Poszedłem nawet na mszę, po raz pierwszy od trzydziestu paru lat.
– Ale nie będzie pan mógł wrócić do domu.
– Do domu? – Prefontaine roześmiał się cicho. – A czy ja miałem kiedykolwiek dom? Nieważne, teraz na pewno będę mógł sobie znaleźć inny. Niejaki Peter Holland z Centralnej Agencji Wywiadowczej zarekomendował mnie sir Henry'emu Sykesowi z Montserrat, który z kolei zapoznał mnie z emerytowanym londyńskim prawnikiem Jonathanem Lemuelem, urodzonym tutaj, na wyspach. Niewykluczone, że otworzymy we dwóch małą firmę konsultingową, specjalizującą się w amerykańskich i brytyjskich przepisach eksportowo- importowych. Oczywiście, początki będą trudne, ale mam wrażenie, że damy sobie radę. Zostanę tu prawdopodobnie na wiele lat.
St. Jacques spojrzał niepewnie na starego prawnika i wstał, by uzupełnić zawartość swojej szklanki.
Morris Panov powoli przeszedł ze swojej sypialni do salonu na piętrze willi numer osiemnaście, gdzie Aleks Conklin siedział już nieruchomo przy telefonie w fotelu inwalidzkim. Psychiatra miał na sobie cienką koszulę, pod którą widać było wyraźnie bandaże spowijające jego pierś i lewe ramię.
– Męczyłem się chyba dwadzieścia minut, zanim udało mi się założyć koszulę! – poskarżył się gniewnie.
– Powinieneś był mnie zawołać – odparł Aleks, odwracając fotel w je go stronę. – Potrafię się tym dość szybko poruszać. Może dlatego że zanim dali mi protezę, miałem trochę czasu, żeby się nauczyć.
– Dziękuję, ale wolę sam się ubierać. Ty też chyba próbowałeś wstać natychmiast, jak dorobili ci zapasową stopę.
– To pierwsza lekcja, doktorku. Powinno coś być na ten temat w twoich uczonych książkach.
– Jest. Nazywa to się głupotą albo, jeśli wolisz, oślim uporem.
– Ale to nieprawda – powiedział spokojnie emerytowany oficer wywiadu, spoglądając lekarzowi prosto w oczy.
– Rzeczywiście, nieprawda – zgodził się Mo, nie odwracając wzroku i siadając ostrożnie na krześle. – Pierwsza lekcja nazywa się odzyskiwaniem niezależności. Chwytasz tyle, ile możesz, i sięgasz po jeszcze więcej.
Aleks z uśmiechem poprawił bandaż spowijający szyję.
– Ale ma to także swoje dobre strony – zauważył. – Z każdym dniem wszystko staje się łatwiejsze, bo uczysz się coraz to nowych sztuczek… Niesamowite, ile pomysłów mieści się w naszych szarych komórkach…
– Naprawdę? Pewnego dnia będę musiał się tym zająć. Słyszałem, jak rozmawiałeś przez telefon. Kto dzwonił?
– Holland. Gorąca linia między Waszyngtonem i Moskwą podobno aż rozgrzała się do czerwoności. I ci, i tamci stosowali podwójne szyfrowanie, bo na samą myśl o tym, że ktoś mógłby ich podsłuchać, natychmiast robią w portki.
– Chodzi o "Meduzę"?
– Ani ty, ani ja nigdy nie słyszeliśmy tej nazwy i nie znamy nikogo, kto by ją słyszał. Międzynarodowy rynek finansowy zareagował tak gwałtownym krwotokiem, nie wspominając już o kilku prawdziwych trupach, że tylko krok dzieli nas od zakwestionowania wiarygodności rządowych instytucji, które miały za zadanie go kontrolować.
– Dlaczego nie nazwać tego wprost współodpowiedzialnością? – zapytał Panov.
– Bo w gruncie rzeczy nic by to nie dało, do takiego wniosku doszły wspólnie CIA i KGB, a szychy z Departamentu Stanu i Kremla skwapliwie się z nimi zgodziły. Ujawnienie skali i zasięgu nadużyć nie przyniosłoby żadnych konkretnych rezultatów… Nadużyć, rozumiesz? Morderstwa, zamachy, porwania i niesłychana korupcja po obu stronach Atlantyku, nie mówiąc już o współpracy z przestępczymi organizacjami, są określane jako nadużycia! Nasi Wielcy i Nieomylni doszli do wniosku, że lepiej będzie załatwić po cichu, ile się da, a potem ukręcić łeb sprawie.
– To wstrętne.
– Tak wygląda rzeczywistość, panie doktorze. Będziesz świadkiem największego fałszerstwa w najnowszej historii, w każdym razie na pewno na obszarze cywilizowanego świata. A najbardziej wstrętne w tym wszystkim jest to, że prawdopodobnie oni mają rację. Gdyby "Meduza" została całkowicie zdemaskowana – a byłaby, bo powiedziawszy A trzeba wyrecytować cały alfabet – ludzie by się wściekli i pozrzucaliby ze świeczników wszystkich łobuzów, którzy mieli z aferą jakikolwiek związek. Przy okazji poleciałaby też ze stołków cała masa innych łobuzów. Na wielu wysokich i ważnych stanowiskach powstałaby wtedy próżnia, a to nie są odpowiednie czasy. Lepszy diabeł, którego się zna, niż nowy, który przyjdzie na jego miejsce.
– W takim razie, co się stanie?
– Nastąpi wielka wyprzedaż – oznajmił melancholijnie Conklin. – Operacje "Meduzy" miały tak ogromny zasięg geograficzny, że po prostu nie sposób się do nich wszystkich dogrzebać. Moskwa wkrótce przyśle nam Ogilviego, a wraz z nim kilku swoich najlepszych specjalistów od ekonomii, którzy razem z naszymi ludźmi zabiorą się ostro do roboty. Holland przewiduje, że po pewnym czasie odbędzie się miniszczyt ekonomiczny z udziałem ministrów finansów krajów NATO i bloku wschodniego. Wszędzie tam, gdzie będzie to możliwe, aktywa "Meduzy" zostaną przejęte przez gospodarkę po szczególnych państw, ma się rozumieć na zasadach ustalonych w szczegółowych, wielostronnych układach. Chodzi przede wszystkim o to, żeby uniknąć paniki na rynku, spowodowanej masowymi zwolnieniami z pracy i upadkiem wielu przemysłowych kolosów.