Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział 7

Marie St. Jacques Webb powitała karaibski poranek, przeciągając się w łóżku, po czym natychmiast spojrzała na stojącą niedaleko kołyskę. Alison spała głęboko, czego niestety nie można było o niej powiedzieć kilka godzin temu. Zachowywała się wtedy w taki sposób, że Johnny, brat Marie, zastukał do drzwi, wsunął się ostrożnie do pokoju i zapytał, czy nie mógłby w czymś pomóc. Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, by stwierdzić, iż ma głęboką nadzieję, że nie.

– Może chciałbyś zmienić pieluszkę?

– Nawet nie chcę o tym myśleć! – odparł St. Jacques i pośpiesznie zrejterował.

Teraz jednak słyszała jego głos dobiegający z zewnątrz przez zamknięte okiennice. Namawiał jej syna, Jamiego, do wyścigu w basenie i celowo mówił tak głośno, że było go z pewnością słychać nawet na głównej wyspie archipelagu, Montserrat. Marie zwlokła się z łóżka, podreptała do łazienki, a w cztery minuty później – umyta, uczesana i ubrana w szlafrok – wyszła na górujące nad basenem patio.

– Cześć, Marie! – zawołał jej opalony, ciemnowłosy, przystojny młodszy brat, unosząc się w wodzie obok jej syna. – Mam nadzieję, że to nie my cię obudziliśmy. Właśnie postanowiliśmy się wykąpać.

– W związku z tym uznałeś za stosowne poinformować brytyjskie patrole przybrzeżne w Plymouth.

– Nie żartuj sobie, przecież już prawie dziewiąta. Tutaj, na wyspach, to późna pora.

– Dzień dobry, mamusiu. Wujek John pokazywał mi, jak odstraszyć rekina zwykłym kijem!

– Twój wujek dysponuje niewyczerpanymi pokładami nadzwyczaj istotnej wiedzy, z których, mam nadzieję, nigdy nie będziesz musiał korzystać.

– Na stole znajdziesz dzbanek z kawą, Marie. Pani Cooper przyrządzi ci na śniadanie, co tylko zechcesz.

– Kawa w zupełności wystarczy, Johnny. Zdaje się, że w nocy ktoś dzwonił. Czy to był David?

– We własnej osobie – odparł brat. – Musimy poważnie porozmawiać. Jamie, wychodzimy z basenu.

– A co z rekinami?

– Załatwiłeś je wszystkie, co do jednego. Możesz przyrządzić sobie drinka.

– Johnny!

– W lodówce znajdziesz sok pomarańczowy.

John St. Jacaues okrążył basen i skierował się w stronę usytuowanego przed oknami sypialni patio, podczas gdy jego siostrzeniec pognał w podskokach do domu.

Marie przyglądała się bratu, dostrzegając coraz więcej podobieństw między nim a swoim mężem. Obaj byli wysocy i dobrze zbudowani, obaj poruszali się pewnym, zdecydowanym krokiem, ale podczas gdy David zwykle wygrywał, Johnny najczęściej schodził z placu boju pokonany. Nie wiedziała, dlaczego tak się dzieje, podobnie jak nie miała pojęcia, dlaczego David pokłada tak ogromne zaufanie w swoim młodym szwagrze, kiedy dwaj starsi bracia Johnny'ego wydawali się o tyle solidniejsi i bardziej odpowiedzialni. David – a może Jason Bourne? – nigdy nie rozmawiał z nią na ten temat. Wszelkie pytania zbywał beztroskim śmiechem, mówiąc, że zapewne w grę wchodzi irracjonalna sympatia.

– Przejdźmy od razu do rzeczy – powiedział najmłodszy z klanu St. Jacques, siadając na krzesełku. Woda kapała z jego ciała na powierzchnię patia. – W co znowu wplątał się David? Nie mógł rozmawiać przez telefon, a ty wczoraj także nie byłaś w nastroju do dłuższej pogawędki. Co się stało?

– Szakal. Znowu pojawił się Szakal, oto, co się stało.

– Boże! – wybuchnął Johnny. – Po tylu latach?

– Po tylu latach… – odparła cicho Marie, kiwając głową.

– Jak daleko dotarł?

– David próbuje to ustalić w Waszyngtonie. Na razie wiemy tylko tyle, że poprzez Hongkong i Koulun udało mu się odszukać Aleksa Conklina i Mo Panova.

Opowiedziała mu o fałszywych telegramach i zasadzce w wesołym miasteczku w Baltimore.

– Przypuszczam, że Aleks wziął ich wszystkich pod ochronę, czy jak to się tam u nich nazywa?

– Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jeśli nie liczyć nas i McAllistera, Mo i Aleks są jedynymi żyjącymi ludźmi, którzy wiedzą, kim był David… Boże, nawet nie mogę wypowiedzieć tego nazwiska! – Marie odstawiła raptownie filiżankę z kawą.

– Spokojnie, siostrzyczko. – Johnny poklepał ją łagodnie po dłoni. – Conklin na pewno wie, co robi. David mówił mi, że Aleks jest najlepszym człowiekiem z pierwszej linii – tak go określił – jaki kiedykolwiek pracował dla Amerykanów.

– Ty nic nie rozumiesz, Johnny! – wykrzyknęła Marie, usiłując z najwyższym trudem nad sobą zapanować, ale w jej szeroko otwartych oczach można było dostrzec odbicie kipiących w niej uczuć. – David tego nie powiedział, bo on o niczym nie wie! To był Jason Bourne! On wrócił… Sztuczny, stworzony w głowie Davida potwór jest tam znowu. Nawet nie wiesz, co to znaczy. Oczy, które widzą coś, czego ja nie widzę, zimny, obojętny głos, którego nie znam… Nagle obok mnie pojawia się zupełnie inny, obcy człowiek.

St. Jacaues uniósł dłoń.

– Daj spokój – powiedział łagodnie.

– Gdzie są dzieci? Jamie…? – rozejrzała się z niepokojem dookoła.

– Uspokój się – powtórzył tym samym tonem. – A jak uważasz, co David powinien zrobić? Wczołgać się do wazy z epoki Wing albo Ming i udawać przed samym sobą, że jego żonie i dzieciom nic nie grozi? Bez względu na to, czy wam, damom, to się podoba, czy nie, my, chłopcy, jesteśmy od tego, żeby trzymać wielkie koty z dala od naszych jaskiń. Naprawdę wierzymy w to, że lepiej się do tego nadajemy. Z drzemiących w nas pokładów brutalnej siły korzystamy tylko w ostateczności. David znalazł się właśnie w takiej sytuacji.

– Od kiedy to mój mały braciszek stał się filozofem? – zapytała Marie,

wpatrując się uważnie w jego twarz.

– To nie filozofia, siostrzyczko. Po prostu o tym wiem, i już. Podobnie jak większość mężczyzn, za przeproszeniem wszystkich feministek.

– Nie przepraszaj. Większość kobiet nie ma nic przeciwko temu. Czy uwierzysz, że twoja wspaniała, wykształcona siostra, która zaaplikowała go spodarce Kanady wiele ekonomicznych zastrzyków, wrzeszczy wniebogłosy, kiedy zobaczy mysz, a na widok szczura wpada niemal w panikę?

– Potwierdza to moją teorię, że inteligentne kobiety są bardziej uczciwe od pozostałych.

– Masz rację, Johnny, ale nie zrozumiałeś, co miałam na myśli. Od pięciu lat David radzi sobie coraz lepiej, każdy następny miesiąc jest lepszy od poprzedniego. Wszyscy wiemy, że nigdy nie wróci całkowicie do zdrowia, bo zbyt wiele przeszedł, ale gnębiące go zmory zniknęły już niemal bez śladu. Przestał wychodzić na długie, samotne spacery do lasu, z których wracał z pokiereszowanymi rękami, bo atakował drzewa. Przestał płakać wieczora mi w gabinecie, kiedy nie mógł sobie przypomnieć, kim jest ani co robił. To wszystko minęło, Johnny! W naszym życiu pojawiły się promyki słońca! Wiesz, co chcę przez to powiedzieć?

– Wiem – odparł poważnie.

– Dlatego tak bardzo się boję, że to, co się teraz dzieje, może przywołać z powrotem tamten koszmar!

– W takim razie miejmy nadzieję, że to nie potrwa długo.

Marie ponownie utkwiła badawcze spojrzenie w twarzy swego brata.

– Zbyt dobrze cię znam, braciszku. Coś przede mną ukrywasz.

– Skądże znowu.

– Tak, jestem tego pewna. Ty i David… Nigdy nie mogłam tego zrozumieć. Nasi dwaj starsi bracia, tacy solidni, tak godni zaufania, może nie jakieś orły intelektu, ale na pewno wystarczająco mądrzy… A mimo to wybrał właśnie ciebie. Dlaczego, Johnny?

– Nie mówmy na ten temat – odparł sucho St. Jacaues i cofnął rękę, którą przez cały czas trzymał na dłoni siostry.

– Ale ja muszę! Chodzi o moje życie, o nasze życie! Mam już dosyć tajemnic, nie zniosę ani jednej więcej. Powiedz mi, Johnny, dlaczego on wy brał akurat ciebie?

St. Jacques odchylił się na krześle, uniósł niepewnie dłoń do czoła i spojrzał błagalnie na swoją siostrę.

– W porządku. Wiem, co czujesz. Pamiętasz, jak sześć czy siedem lat temu opuściłem nasze ranczo, mówiąc, że chcę spróbować życia na własną rękę?

– Oczywiście. Złamałeś tym serce rodzicom, bo zawsze traktowali cię jak ukochanego…

– Zawsze traktowali mnie jak dziecko! – przerwał jej najmłodszy St. Jacques. – Odgrywali jakąś kretyńską "Bonanzę", w której moi trzydziestoparoletni starsi bracia słuchali bez zmrużenia oka starego, bigoteryjnego Kanadyjczyka francuskiego pochodzenia. Jedyna mądrość, jaką dysponował, miała oparcie w pieniądzach i ziemi.

– To nie jest cała prawda, ale nie będę się sprzeczać.

– Nie mogłabyś, Marie, bo robiłaś to samo. Nieraz nie było cię w domu przez cały rok.

– Byłam zajęta.

– Ja też.

– Co robiłeś?

– Zabiłem dwóch ludzi, a właściwie dwie bestie, które wcześniej zgwałciły i zamordowały moją przyjaciółkę.

– Co takiego?

– Nie krzycz tak głośno.

– Mój Boże, jak to się stało?

– Nie chciałem dzwonić do domu, więc skontaktowałem się z twoim mężem, a moim przyjacielem… Tylko on nie traktował mnie jak niedorozwiniętego dzieciaka. Wtedy wydawało mi się to najbardziej logicznym rozwiązaniem i, jak się okazało, była to najlepsza decyzja, jaką mogłem podjąć.

Jego rząd był mu wiele winien, więc z Waszyngtonu natychmiast przysłano do Ottawy odpowiednio dobraną ekipę. Zostałem uniewinniony – wiesz, samoobrona i tak dalej.

– Nigdy mi o tym nie powiedział…

– Błagałem go, żeby tego nie robił.

– A więc dlatego… Ale ja dalej nic nie rozumiem!

– To bardzo proste, Marie. Jakaś część jego umysłu wie, że ja mogę zabić i że to zrobię, jeśli zajdzie potrzeba.

Na patio zapadła cisza, którą przerwał dobiegający z wnętrza domu dzwonek telefonu. Zanim Marie zdążyła odzyskać głos, w drzwiach pojawiła się starsza czarnoskóra kobieta.

– To do pana, panie John. Dzwoni pilot z dużej wyspy. Mówi, że to coś bardzo pilnego, mon.

– Dziękuję, pani Cooper – powiedział St. Jacques, wstając z krzesełka, i podszedł szybkim krokiem do drugiego aparatu, stojącego w pobliżu basenu. Rozmawiał przez kilka chwil, po czym spojrzał na Marie, odłożył z trzaskiem słuchawkę na widełki i wrócił biegiem do swojej siostry.

– Pakuj się! Wyjeżdżacie stąd!

– Dlaczego? Czy to był ten człowiek, który pilotował nasz…

26
{"b":"97555","o":1}