Bourne dwa razy przeszedł wzdłuż szeregu ciemnych, starych, wzniesionych z kamienia budynków przy bulwarze Lefebvre w betonowym, pogrążonym w ciszy i spokoju zakątku XV dzielnicy, po czym zawrócił do rue d'Alesia, gdzie znalazł małą kawiarenkę. Przy ustawionych na chodniku stolikach, oświetlonych blaskiem skrytych za szklanymi kloszami świec, siedzieli głównie studenci z pobliskiej Sorbony i Montparnasse'u. Dochodziła już dziesiąta wieczorem i przepasani fartuchami kelnerzy stawali się coraz bardziej zirytowani, gdyż większość gości nie odznaczała się specjalną szczodrobliwością ani zasobnością kieszeni. Jason chciał tylko napić się mocnej kawy, ale wrogi grymas na twarzy zbliżającego się garcon upewnił go, że dostanie filiżankę błota, jeśli nie zamówi czegoś więcej, toteż poprosił dodatkowo o lampkę najdroższej brandy, jaka przyszła mu na myśl.
Kiedy kelner przyjął zamówienie i wrócił do baru, Jason wyciągnął z kieszeni notes i długopis, przymknął na chwilę oczy, a potem otworzył je i naszkicował szereg kamiennych budowli, koło których niedawno przechodził. Były to trzy pary stykających się ścianami budynków, oddzielone od siebie dwoma wąskimi zaułkami. Każdy z domów miał dwa piętra, do każdego wchodziło się po stromych schodach z cegły, a na obydwu końcach krótkiego szeregu znajdowały się puste placyki, zasypane gruzem i szczątkami okolicznych rozsypujących się budynków. Adres ustalony przez technika z firmy telefonicznej wskazywał na pierwszy dom z prawej; nie trzeba było wielkiej wyobraźni, by domyślić się, że Szakal zajmuje także sąsiedni budynek, a być może cały szereg.
Carlos miał obsesję na punkcie własnego bezpieczeństwa, więc należało oczekiwać, że jego kwatera główna okaże się prawdziwą fortecą, wyposażoną we wszystkie najnowocześniejsze elektroniczne urządzenia alarmowe, jakie można zdobyć za pieniądze lub dzięki lojalności podwładnych. Opuszczona, niemal wyludniona część XV dzielnicy lepiej nadawała się na kryjówkę niż jakikolwiek ruchliwy rejon miasta. Właśnie dlatego Bourne najpierw zapłacił podpitemu włóczędze, żeby ten zechciał przespacerować się z nim wzdłuż kamiennych fasad, drugą zaś przechadzkę odbył w towarzystwie nieco podstarzałej dziwki, w dalszym ciągu starając się nie wychodzić z cienia, ale zmieniwszy nieco sposób, w jaki się poruszał. Znał teraz teren, choć nie miał pewności, czy mu to się na cokolwiek przyda, i ostateczne rozwiązanie stawało się coraz bardziej realne. Przysiągł sobie, że tego dokona!
Kelner przyniósł kawę i koniak, ale jego wrogie nastawienie zmieniło się na neutralne dopiero wtedy, gdy Jason położył na stole stufrankowy banknot i dał mu znak ręką, żeby się zbliżył.
– Merci – wymamrotał garcon.
– Jest tu gdzieś telefon? – zapytał Bourne, wyjmując z kieszeni jeszcze jeden banknot, tym razem dziesięciofrankowy.
– Na ulicy, jakieś pięćdziesiąt metrów stąd – odparł kelner, nie spuszczając wzroku z pieniędzy.
– Nic bliżej? – Jason dołożył dwadzieścia franków. – To rozmowa miejscowa.
– Chodź pan ze mną. – Kelner zręcznym ruchem zgarnął pieniądze i zaprowadził Bourne'a w głąb, gdzie na wysokim krześle za ladą siedziała kasjerka. Kobieta obrzuciła ich nieprzychylnym spojrzeniem, przypuszczając zapewne, że będzie miała do czynienia z niezadowolonym klientem.
– Daj mu zadzwonić – powiedział kelner.
– Co takiego? – parsknęła wiedźma. – Może do Chin?
– Tu, na miejscu. Zapłaci.
Jason podał kobiecie dziesięciofrankowy banknot, wytrzymując bez drgnięcia powieki jej pełne podejrzliwości spojrzenie.
– Dobra, bierz pan – warknęła wreszcie kasjerka, wyjmując spod lady aparat i jednocześnie chowając pieniądze. – Ma długi kabel, więc może pan sobie iść pod ścianę, jak wszyscy. Ci mężczyźni! Tylko interesy i łóżko, o niczym innym nie potrafią myśleć!
Jason zadzwonił do hotelu Pont Royal i poprosił o połączenie ze swoim pokojem, spodziewając się, że Bernardine podniesie słuchawkę po pierwszym lub najwyżej drugim dzwonku. Po czwartym sygnale lekko się zaniepokoił, po ósmym niepokój zamienił się w strach. Bernardine wyszedł. Czyżby Santos…? Nie, przecież emerytowany oficer był uzbrojony i doskonale wiedział, jak w razie potrzeby zrobić użytek ze swoich "środków odstraszania". Skończyłoby się co najmniej na głośnej strzelaninie, a kto wie, czy nawet nie na wysadzeniu połowy hotelu w powietrze. Bernardine wyszedł z własnej woli, ale dlaczego?
Mogło być kilka powodów, pomyślał Bourne. Oddał aparat kasjerce i wrócił do swego stolika. Pierwszy i najbardziej pożądany to wiadomości o Marie; stary wyga nie chciał rozbudzać w nim nadziei, informując o zasięgu i szczegółach akcji poszukiwawczej, ale Jason był pewien, że Bernardine robił wszystko, co w jego mocy… Żaden inny powód nie przychodził mu do głowy, więc doszedł do wniosku, iż będzie najlepiej, jeśli przestanie o tym myśleć. Miał teraz na głowie inne sprawy, chyba najważniejsze spośród tych, z jakimi musiał się borykać w życiu. Skoncentrował się znowu na kawie i notesie; każdy szczegół musiał być dopracowany z maksymalną precyzją.
Godzinę później dokończył kawę, pociągnął mały łyk koniaku i wylał resztę na chodnik pod stolikiem. Wyszedłszy z kawiarni, skręcił w prawo i ruszył powolnym krokiem starego człowieka w kierunku bulwaru Lefebvre. W miarę jak zbliżał się do ostatniego rogu, do jego uszu zaczęło docierać coraz wyraźniej charakterystyczne zawodzenie policyjnych syren. Policja! Co się stało? Co się stało? Zrezygnował z zachowywania pozorów i puścił się biegiem w kierunku skrzyżowania ulicy z bulwarem; wypadłszy zza rogu, stanął jak wryty, sparaliżowany wściekłością i zdumieniem, do których po chwili dołączyła obezwładniająca panika. Co oni robią, do cholery?!
Przed szereg kamiennych domów zajechało z piskiem opon pięć radiowozów, a kilka sekund później przed pierwszym budynkiem z prawej strony zatrzymała się czarna furgonetka, oświetlając go blaskiem swoich reflektorów. Tylne drzwi otworzyły się gwałtownie i z samochodu wysypał się oddział ubranych w czarne stroje mężczyzn z pistoletami maszynowymi w dłoniach, zajmując błyskawicznie pozycje za stojącymi nieruchomo pojazdami.
Głupcy! Przeklęci głupcy! Ostrzec w ten sposób Carlosa oznaczało tyle samo, co go stracić! Jego zawodem było zabijanie, lecz obsesją było przygotowywanie sobie w każdej sytuacji drogi ucieczki. Trzynaście lat temu Bourne dowiedział się, że w kryjówce Carlosa w Vitry- sur- Seine koło Paryża było więcej obrotowych ścian i tajnych przejść niż w jakiejkolwiek rezydencji budowanej za czasów Ludwika XIV. Fakt, że nikomu nie udało się odnaleźć tej kryjówki, wcale nie zmniejszał prawdopodobieństwa tych opowieści. Było bardziej niż pewne, że trzy podwójne budynki stojące przy bulwarze Lefebvre są połączone ze sobą wydrążonymi w ziemi tunelami.
Na litość boską, kto to zrobił? Czyżby on i Bernardine popełnili okropny błąd, nie biorąc pod uwagę możliwości założenia przez Deuxieme lub paryską placówkę CIA podsłuchu w zajmowanym przez Bourne'a pokoju? Jeśli tak było w istocie, to ten fakt graniczył z niemożnością, gdyż dyskretne zainstalowanie niezbędnych urządzeń w tak krótkim czasie było po prostu nieprawdopodobne. Do pokoju musiałby się dostać obcy człowiek, ale jak? Przekupienie personelu nie wchodziło raczej w grę, bo ten już został przekupiony przez niejakiego monsieur Simona. Santos? Mikrofony umieszczone przez pokojówkę albo kelnera? Mało realne. Zaufany człowiek Szakala z pewnością nie usiłowałby zdemaskować swego chlebodawcy, szczególnie wtedy, gdyby postanowił zerwać umowę z Bourne'em. W takim razie kto? Jak? Jasonowi obserwującemu z przerażeniem i grozą scenę na bulwarze Lefebvre pytania te przelatywały przez głowę z oszałamiającą szybkością.
– Z rozkazu policji wszyscy mieszkańcy mają natychmiast opuścić budynek! – Słowa wydobywające się z głośnika odbiły się od murów metalicznym echem. – Za minutą przystąpimy do działań ofensywnych!
Do jakich działań ofensywnych?! – ryknął Jason w ciszy swego umysłu. Straciłem go! Wszyscy oszaleli! Kto to zrobił? Dlaczego?
Jako pierwsze otworzyły się drzwi u szczytu ceglanych schodów po lewej stronie budynku. Niski, otyły mężczyzna, ubrany w brudny podkoszulek i spodnie na szelkach, wyszedł przed próg, osłaniając rękami twarz przed oślepiającym blaskiem reflektorów.
– O co chodzi, messieurs? – zawołał drżącym głosem. – Ja jestem tylko zwykłym piekarzem i nic nie wiem o tej ulicy oprócz tego, że nie każą płacić wysokich czynszów! Czy to teraz przestępstwo?
– Pan nas nie interesuje, monsieur – padła odpowiedź przez głośnik.
– Jak to, ja was nie interesuję? Wpadacie tu jak jakaś armia, straszycie mi żonę i dzieci, a potem mówicie, że ja was nie interesuję? Co to za gada nie? Jesteście jakimiś cholernymi faszystami czy co?
Pośpieszcie się, pomyślał rozpaczliwie Jason. Na litość boską, pośpieszcie się! Każda sekunda zwłoki to dla Szakala minuta albo nawet godzina!
W chwilę potem otworzyły się drzwi po prawej stronie i na wysokim podeście pojawiła się zakonnica w czarnym habicie. W jej zachowaniu nie było ani śladu strachu lub niepokoju.
– Jak śmiecie?! – ryknęła niespodziewanie donośnym głosem. – Zakłócacie nam czas modlitewnego skupienia! Powinniście raczej błagać Pana, by zechciał darować wam wasze grzechy, niż przeszkadzać tym, którzy robią to za was!
– Ładnie powiedziane, siostro – odparł spokojnie oficer przez głośnik – ale otrzymaliśmy pewne informacje i mimo całego szacunku musimy prze szukać ten dom. Jeżeli będą siostry stawiały opór, zapomnimy o szacunku, ale i tak wykonamy rozkaz.
– Jesteśmy zakonem miłosierdzia świętej Magdaleny! – wykrzyknęła zakonnica. – W tym domu mieszkają świątobliwe kobiety, które całe swoje życie oddały Chrystusowi!
– Zdajemy sobie z tego sprawę, siostro, lecz mimo to musimy tam wejść. Jestem pewien, że władze dopilnują, żeby wynagrodzono wam wszelkie straty i niedogodności.
Tracicie czas, jęknął w duchu Bourne. On ucieka!
– Oby wasze dusze smażyły się po wsze czasy w piekle! Proszę, możecie zdeptać nasze święte progi.
– Nie wydaje mi się, żeby miała siostra prawo skazywać nas na wieczne potępienie za tak niewielką w gruncie rzeczy winę – odparł inny głos. – Proszę zaczynać, panie inspektorze. Przypuszczam, że pod tymi habitami znajdzie pan bieliznę, jaką nosi się raczej na placu Pigalle.