Bourne znał ten głos! To był Bernardine! Co się stało? Czyżby stary Francuz jednak nie był przyjacielem tylko zdrajcą, któremu udało się uśpić jego czujność gładkimi słówkami? Jeśli tak, to zginie jeszcze tej nocy!
Policjanci z brygady antyterrorystycznej z pistoletami maszynowymi gotowymi do strzału podbiegli do budynku i przywarli do kamiennych ścian po obu stronach schodów. Bulwar został zamknięty dla ruchu, a migające na dachach radiowozów jaskrawoniebieskie światła ostrzegały wszystkich przechodniów: trzymajcie się z daleka!
– Mogę już wejść? – zapytał żałosnym tonem piekarz. Nie otrzymawszy odpowiedzi, odwrócił się na pięcie i umknął do domu, podtrzymując opadające spodnie.
Do oddziału w czarnych mundurach dołączył cywil, z pewnością jego dowódca. Na znak dany przez niego głową funkcjonariusze popędzili w górę po schodach i wpadli do środka, minąwszy stojącą w drzwiach oporną zakonnicę.
Mokry od potu Jason przywarł plecami do muru, nie spuszczając wzroku z niepojętej sceny, rozgrywającej się zaledwie kilkanaście metrów od niego. Już wiedział kto, ale dlaczego? Czyżby człowiek, któremu ufał zarówno on, jak i Conklin, okazał się jeszcze jednym sługą Szakala? Boże, spraw, żeby to nie była prawda!
Kiedy po dwunastu minutach z wnętrza budynku zaczęli kolejno wychodzić uzbrojeni mężczyźni w czarnych mundurach, kłaniając się lub nawet całując dłoń triumfującej matki przełożonej, Bourne zrozumiał, że przeczucia nie omyliły ani jego, ani Aleksa.
– Bernardine! – ryknął wysoki funkcjonariusz policji z pierwszego radiowozu. – Jesteś skończony! Precz stąd! Zabraniam ci rozmawiać nawet z najniższym funkcjonariuszem Deuxieme, mało tego, nawet z facetem, który sprząta sracze! Skompromitowałeś się! Gdyby to ode mnie zależało, kazałbym cię rozstrzelać…! Kryjówka największego terrorysty wszech czasów na bulwarze Lefebvre, dobre sobie! To zakon, ty cholerny idioto! Babski,
pieprzony zakon…! Znikaj, cuchnąca świnio! Spieprzaj, zanim niechcący pociągnę za cyngiel i wywalę ci flaki na ulicę, gdzie ich miejsce!
Bernardine, zataczając się, wypadł z samochodu; dwa razy potknął się i przewrócił, zanim udało mu się dotrzeć do chodnika. Jason z trudem powstrzymał się, żeby nie wybiec z ukrycia i nie pośpieszyć z pomocą przyjacielowi; musiał czekać. Radiowozy i furgonetka odjechały z wyłączonymi syrenami, ale Bourne w dalszym ciągu musiał pozostać na miejscu, obserwując na zmianę to weterana Deuxieme, to dom Carlosa. O tym, że naprawdę była to jego kryjówka, świadczyła obecność zakonnicy; Szakal wciąż kurczowo trzymał się utraconej wiary, wykorzystując ją jako znakomity parawan, ale kryło się za tym jeszcze coś więcej… Znacznie więcej.
Idący chwiejnym krokiem Bernardine znalazł się w cieniu wejścia do od dawna opuszczonego sklepu po drugiej stronie bulwaru. Jason opuścił swoją kryjówkę, przemknął błyskawicznie przez jezdnię i dopadł starego mężczyzny, który tymczasem oparł się o jedno z wystawowych okien, łapiąc powietrze gwałtownymi, płytkimi łykami.
– Na litość boską, co się stało? – wykrzyknął Bourne, chwytając go za ramiona.
– Spokojnie, mon ami… – wysapał Bernardine. – Ta świnia, z którą siedziałem w radiowozie… Jakiś polityk, który za wszelką cenę chciał się pokazać… Rąbnął mnie w pierś, a potem wyrzucił z samochodu. Już ci mówiłem, że nie znam wszystkich nowych ludzi, którzy ostatnio przyszli do Biura. Macie dokładnie te same problemy w Ameryce, więc proszę, oszczędź mi wykładu.
– Nawet przez myśl mi nie przeszło… To przecież ten dom, Bernardine! Ten, w którym byliście!
– To także pułapka.
– Co takiego?
– Skontaktował się ze mną Aleks. Też zdobył numer telefonu, ale zupełnie inny. Domyślam się, że nie zadzwoniłeś do Carlosa, choć kazał ci to zrobić?
– Nie. Miałem adres, więc chciałem go od razu zgarnąć. Zresztą, co za różnica? Przecież to tutaj!
– Niezupełnie. To tylko miejsce, gdzie miał się zgłosić monsieur Simon i dopiero stąd zaprowadzono by go na spotkanie. Gdyby jednak okazało się, że nie jest tym, za kogo się podaje, zostałby natychmiast zlikwidowany. Jeszcze jeden z tych, którym nie udało się odszukać Szakala.
Jason potrząsnął głową.
– Mylisz się! – zaprzeczył gwałtownie. – Nawet jeśli to nie jest główna kwatera Carlosa, on na pewno by tu był. Nie pozwoli nikomu mnie tknąć, musi zabić mnie osobiście. To jego obsesja!
– Dokładnie taka sama jak twoja.
– Owszem. Ja mogę stracić rodzinę, a on swoją legendę. Tyle tylko, że moja rodzina jest dla mnie czymś rzeczywistym, on zaś stanął na krawędzi pustki. Jeżeli chce zrobić krok dalej, musi najpierw mnie wyeliminować, zabić Davida Webba.
– David Webb? A któż to taki, na miłość boską?
– To ja – odparł Bourne, opierając się o szybę obok Francuza. – Zwariowana historia, prawda?
– Zwariowana? – wykrzyknął były oficer Deuxieme. – Szalona! Niewiarygodna!
– Lepiej w nią uwierz.
– Masz żonę i dzieci i mimo to zajmujesz się taką robotą?
– Aleks o niczym ci nie mówił?
– Nawet jeśli coś wspomniał, uznałem to za zasłonę dymną. Nie takie rzeczy już się słyszało. – Bernardine potrząsnął głową i spojrzał z niedowierzaniem na młodszego mężczyznę. – Naprawdę masz rodzinę, od której nie chcesz uciec?
– Chciałbym do nich wrócić najszybciej, jak tylko będę mógł. Na nikim więcej mi nie zależy.
– Ale przecież ty jesteś Jasonem Bourne'em, kameleonem! Nawet największe sławy przestępczego świata drżą na dźwięk twojego nazwiska!
– No, chyba trochę przesadzasz…
– Ani odrobinę! Jason Bourne, ustępujący jedynie Szakalowi…
– Nie! – przerwał mu David Webb. – Jestem od niego lepszy! Zabiję go!
– Doskonale, mon ami – odparł uspokajającym tonem Bernardine, przyglądając się człowiekowi, którego nie był w stanie zrozumieć. – Co mam teraz zrobić?
Bourne odwrócił się od niego i oparł czoło o chłodną szybę; przez kilkanaście sekund oddychał ciężko, aż wreszcie ze spowijającej jego umysł mgły wyłoniły się zarysy nowej strategii. Spojrzał na szereg kamiennych budynków, a szczególnie na jeden z nich, pierwszy z prawej.
– Policja odjechała… – powiedział cicho.
– Zauważyłem to.
– A czy zauważyłeś również, że nikt nie wyszedł z żadnego z pozostałych domów, choć w oknach paliły się światła?
– Byłem zajęty czym innym… Nie, nie zauważyłem. – Nagle Bernardine uniósł brwi, jakby coś sobie przypomniał. – Ale widziałem twarze w oknach, wiele twarzy!
– A jednak nikt nie wyszedł.
– Nic dziwnego. Policja, zamieszanie, ludzie z bronią… Najlepiej zabarykadować się we własnym domu, nie uważasz?
– Nawet wtedy, kiedy zamieszanie się skończyło, a policja odjechała? Chcesz powiedzieć, że wszyscy usiedli znowu przed telewizorami, jakby nic się nie stało? Nikt nie wychylił nosa, żeby porozmawiać z sąsiadami? To nie jest normalne zachowanie, Francois. Wszystko zostało wyreżyserowane.
– Co przez to rozumiesz?
– Jeden człowiek pokazuje się policji i ściąga na siebie uwagę. Mija minuta lub dwie i o żadnym zaskoczeniu nie może już być mowy. Potem pojawia się zgorszona zakonnica – następne dwie minuty, a dla Carlosa całe godziny. Kiedy wreszcie chłopcy wpadają do środka, nic nie znajdują… A kilka chwil później wszystko jakby nigdy nic wraca do normy – nienormalnej normy. Wszystko odbyło się zgodnie z planem, więc nie ma tu miejsca na
zwykłą ludzką ciekawość. Nikt nie wyszedł na ulice, nie widać nawet żadnego zamieszania, oburzenia, które mogłoby się wydawać jak najbardziej zrozumiałe. Ludzie siedzą w domach i chichoczą, zacierając triumfalnie ręce. Czy naprawdę z niczym to ci się nie kojarzy?
Bernardine skinął głową.
– Strategia przygotowana przez doświadczonych profesjonalistów – mruknął.
– Ja też tak przypuszczam.
– Ty nie przypuszczasz, tylko to zauważyłeś, w przeciwieństwie do mnie. Nie staraj się być uprzejmy, Jason. Zbyt długo stałem na bocznym torze. Jestem już za stary, za miękki, nie mam wystarczającej wyobraźni.
– Tak samo jak ja – odparł Bourne. – Tyle tylko, że mam motywację, żeby myśleć jak człowiek, o którym najchętniej bym zapomniał.
– Czy to mówi monsieur Webb?
– Chyba tak.
– Wracając do rzeczy: co mamy?
– Przerażonego piekarza, rozwścieczoną zakonnicę i kilka twarzy w oknach. To niewiele, ale jestem pewien, że jeszcze przed świtem będzie tego trochę więcej.
– Dlaczego?
– Carlos nie ma innego wyboru, jak tylko szybko zwijać interes. Ktoś z jego pretorian zdradził komuś adres kwatery głównej, więc możesz postawić całą swoją emeryturę, jeśli ją jeszcze masz, że zrobi wszystko, żeby go zdemaskować…
– Cofnij się! – syknął Bernardine i wciągnął go w najgłębszy cień przy samej witrynie. – Padnij! Płasko na chodnik!
Obaj mężczyźni przywarli do popękanych, skruszałych płyt; Bourne uniósł lekko głowę, by widzieć ulicę. Z prawej strony nadjechała ciemna furgonetka, niższa i szersza od policyjnej, bez wątpienia wyposażona w znacznie potężniejszy silnik. Jedyne, co upodabniało ją do tej, która przywiozła brygadę antyterrorystyczną, to potężny reflektor… dwa reflektory umocowane po obu stronach przedniej szyby, omiatające snopami światła teren dookoła samochodu. Jason wyciągnął zza paska pożyczoną od Bernardine'a broń, wiedząc, że Francuz ściska już w dłoni swój pistolet. Strumień światła z lewego reflektora przesunął się nad ich głowami.
– Dobra robota – szepnął Jason. – Jak ich zauważyłeś?
– Odbicia latarń w bocznych szybach – odparł również szeptem Francois. – Przez chwilę myślałem, że to mój były kolega wraca, żeby spełnić pogróżkę, to znaczy wywalić mi flaki na ulicę… Mój Boże, popatrz!
Furgonetka minęła dwa budynki, po czym nagle zjechała do krawężnika i zatrzymała się przed trzecim, najbardziej oddalonym od domu, którego adres ustalił człowiek z firmy telefonicznej. Od sklepu, przed którym leżeli Jason i Bernardine, dzieliło ją około sześćdziesięciu metrów. W chwili gdy pojazd znieruchomiał, tylne drzwi otworzyły się na oścież i na jezdnię wyskoczyli czterej mężczyźni z pistoletami maszynowymi w dłoniach; dwaj przebiegli na drugą stronę ulicy, jeden zajął stanowisko pod ścianą budynku, a jeden został przy samochodzie ze swoim MAC- 10 gotowym do strzału.