U szczytu ceglanych schodów pojawił się żółtawy poblask. W drzwiach domu stanął mężczyzna ubrany w czarny płaszcz przeciwdeszczowy i rozejrzał się uważnie dookoła.
– To on? – zapytał szeptem Francois.
– Nie, chyba że ma buty na obcasie i perukę – odparł Jason, sięgając do kieszeni marynarki. – Na pewno go poznam, bo tę twarz stale mam przed oczami. – Wyjął jeden z granatów otrzymanych od Bernardine'a i sprawdził, czy zawleczka da się wyciągnąć jednym ruchem.
– Hej, co ty robisz, do cholery? – zapytał weteran Deuxieme.
– Ten człowiek jest podstawiony – powiedział Bourne spokojnym, niemal obojętnym tonem. – Za chwilę ktoś zajmie jego miejsce i wsiądzie do furgonetki. Najlepiej, żeby usiadł z tyłu, ale to właściwie wszystko jedno.
– Oszalałeś! Zabiją cię! Jaki pożytek będzie miała twoja rodzina z zimnego nieboszczyka?
– Przestałeś myśleć, Francois. Obstawa na pewno usiądzie z tyłu, bo koło kierowcy nie ma dosyć miejsca. Między wsiadaniem do furgonetki a wy siadaniem z niej jest ogromna różnica, przede wszystkim taka, że to drugie odbywa się dużo wolniej… Zanim ten, który będzie ostatni, zdąży zamknąć drzwi, wrzucę do środka granat. Wierz mi, nie mam najmniejszego zamiaru dać się zabić. Zostań tutaj!
Nim Bernardine zdążył zaprotestować, Delta błyskawicznie wyczołgał się na pogrążoną w mroku ulicę; ostry blask dwóch silnych reflektorów sprawiał, że kontrast między ciemnością i światłem był jeszcze większy, co było niezwykle pożądaną z punktu widzenia Bourne'a okolicznością. W tym momencie jedyne poważne niebezpieczeństwo groziło mu ze strony człowieka stojącego przy otwartych drzwiach samochodu. Jason posuwał się stopniowo naprzód, wykorzystując każdą plamę gęściejszego cienia tak samo jak wiele lat temu w delcie Mekongu, kiedy skradał się do zalanego potokami światła obozu jenieckiego. Obserwował uważnie strażnika, sunął do przodu tylko wtedy, kiedy mężczyzna odwracał głowę w innym kierunku, ale jednocześnie starał się nie tracić z pola widzenia człowieka stojącego na ceglanych schodkach.
Nagle pojawiła się jeszcze jedna postać – kobieta z małą walizeczką w jednej i sporą torebką w drugiej ręce. Powiedziała coś do mężczyzny w czarnym płaszczu, a Bourne, wykorzystując fakt, że strażnik przez chwilę skoncentrował na nich uwagę, popełzł po spękanym chodniku i dotarł do takiego miejsca w pobliżu furgonetki, skąd mógł obserwować rozwój sytuacji nie ryzykując jednocześnie, że ktoś go zauważy. Z ulgą spostrzegł, że dwaj uzbrojeni ludzie stojący po tej stronie ulicy mrużą z wysiłkiem oczy, usiłując dojrzeć cokolwiek w ciemności rozpościerającej się poza zasięgiem światła reflektorów. Zważywszy okoliczności, Jason był w wyśmienitej sytuacji. Teraz wszystko zależało od wyczucia czasu, dokładności i doświadczenia nabytego podczas dawno minionych, częściowo zapomnianych lat. Teraz musiał sobie wszystko przypomnieć i zaufać instynktowi. Teraz. Lada chwila koszmar zniknie na zawsze z jego życia…
Zaczęło się! Z wnętrza domu wyszła szybko trzecia postać; mężczyzna był niższy niż ten w czarnym płaszczu, miał na głowie beret, a w ręku teczkę. Powiedział coś do goryla czającego się pod ścianą, ten podbiegł do schodów i z łatwością złapał rzuconą z góry teczkę, przytrzymawszy uprzednio broń lewym ramieniem.
– Allez. Nons partons! Vite! – wykrzyknął nowo przybyły, nakazując gestem kobiecie i mężczyźnie w płaszczu, żeby szli przed nim do samochodu. Kiedy zeszli ze schodów, dołączył do nich strażnik z pistoletem maszynowym i teczką… Czy wśród tych ludzi był Carlos?
Bourne rozpaczliwie chciał uwierzyć, że tak jest, więc musiało tak być! Trzasnęły boczne drzwi furgonetki, a w ułamek sekundy później rozległ się ryk uruchamianego silnika. Trzej pozostali strażnicy podbiegli do tylnych drzwi i jeden za drugim zaczęli wskakiwać do środka, chwytając rękami za umocowany pod dachem uchwyt, pozwalając przez chwilę pistoletom kołysać się swobodnie na przełożonych przez szyje pasach. Ostatni odwrócił się i sięgnął do…
Teraz! Bourne wyciągnął zawleczkę, zerwał się na nogi i popędził tak szybko, jak nigdy w życiu, w kierunku stojącego jeszcze nieruchomo samochodu. Rzuciwszy się rozpaczliwie do przodu, chwycił za krawędź zamykających się drzwi, przytrzymał je i cisnął do wnętrza furgonetki odbezpieczony granat. Sześć sekund do wybuchu! Dźwignął się na kolana i naparłszy wyciągniętymi ramionami na drzwi, zatrzasnął je z hukiem. Ze środka dobiegł szaleńczy terkot broni maszynowej – cud, na jaki nie śmiał nawet liczyć. Furgonetka była opancerzona, więc żaden pocisk nie mógł wydostać się na zewnątrz! Kule odbijały się od stalowych ścian… Odgłosowi strzałów zawtórowały przeraźliwe jęki i krzyki.
Pojazd ruszył gwałtownie do przodu, a Bourne poderwał się z jezdni i nisko schylony pognał na drugą stronę szerokiego bulwaru, w kierunku opustoszałych sklepów. Kiedy od celu dzieliło go zaledwie kilka kroków, stało się coś zupełnie nieprawdopodobnego.
W chwili, kiedy furgonetkę rozerwała potężna eksplozja, rozjaśniając na moment krwawym blaskiem nocne niebo Paryża, zza najbliższego rogu ruszył gwałtownie brązowy samochód; przez szeroko otwarte okna wychylali się ludzie z pistoletami maszynowymi, zasypując okolicę gradem pocisków. Jason runął na chodnik przy skrytym w cieniu wejściu do jednego ze sklepów i zwinął się jak embrion, zdając sobie sprawę – nie ze strachem, lecz z wściekłością – że być może są to ostatnie chwile jego życia. Nie udało mu się. Zawiódł Marie i dzieci… Ale dlaczego ma ginąć w taki sposób? Zerwał się na nogi, ściskając w dłoni pistolet. On także będzie zabijał, dopóki starczy sił! Tak postępował Jason Bourne.
I wtedy po raz drugi wydarzyło się coś, co nie miało prawa się wydarzyć. Syrena? Policja? Brązowy samochód zakręcił z piskiem opon, ominął płonący wrak furgonetki i zniknął w ciemności, a w tej samej chwili z przeciwnej strony nadjechał z ogromną szybkością migający jaskrawoniebieskimi światłami radiowóz, który zahamował raptownie, zatrzymując się zaledwie kilka metrów od szczątków pojazdu wysadzonego w powietrze przez Jasona. To wszystko nie ma sensu, pomyślał Bourne. Najpierw zjawia się pięć wozów, potem wraca tylko jeden. Dlaczego? Ale nawet ta zagadka nie miała najmniejszego znaczenia. Carlos miał nie jednego, lecz kilku dublerów, gotowych zginąć w każdej chwili, by ocalić życie swego pana i władcy, opętanego obsesją zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Szakalowi udało się wyrwać z pułapki zastawionej na niego przez Deltę, produkt "Meduzy" i amerykańskich służb specjalnych. Bezwzględny morderca zdołał jeszcze raz przechytrzyć Jasona Bourne'a, ale go nie zabił. Wkrótce nadejdzie kolejny dzień, a potem następna noc…
Bernardine! – wrzasnął co sił w płucach wysoki rangą funkcjonariusz Deuxieme, ten sam, który niecałe pół godziny temu odsądził starego agenta od czci i wiary. – Bernardine, gdzie jesteś? – krzyknął ponownie, wysiadając z samochodu i rozglądając się dookoła. – Boże, gdzie jesteś? Wróciłem, przyjacielu, bo przecież nie mogłem tak cię zostawić! Miałeś rację, widzę to teraz. Na litość boską, powiedz, że żyjesz! Odezwij się!
– Ja żyję, ale ktoś inny zginął – powiedział Bernardine, wychodząc powoli z głębokiego cienia przed nieczynnym sklepem, jakieś pięćdziesiąt metrów na północ od Bourne'a. – Próbowałem ci wytłumaczyć, ale ty nie chciałeś słuchać…
– Postąpiłem zbyt pochopnie, przyznaję! – Funkcjonariusz podbiegł do Francois i objął go serdecznie, podczas gdy pozostali policjanci okrążyli w bezpiecznej odległości płonący wrak, zasłaniając dłońmi twarze przed buchającym od niego żarem. – Wezwałem z powrotem ludzi. Uwierz mi, przyjacielu! Wróciłem, bo nie mogłem znieść myśli, że rozstaliśmy się w gniewie… Nie miałem pojęcia, że tamta świnia odważyła się podnieść na ciebie
rękę! Wyrzuciłem go na zbity pysk, jak mi o tym powiedział. Wróciłem do ciebie, ale Bóg mi świadkiem, nie spodziewałem się ujrzeć takiego widoku!
– To rzeczywiście okropne – przyznał weteran Deuxieme, rozglądając się dyskretnie dookoła. Natychmiast zauważył, że w oknach trzech kamiennych budynków aż roi się od przyciśniętych do szyb przerażonych twarzy. Wraz z eksplozją furgonetki i zniknięciem brązowego samochodu starannie przygotowany scenariusz przestał istnieć; słudzy zostali bez pana, a to napawało ich ogromnym strachem. – Nie tylko ty popełniłeś błąd, stary druhu – dodał Bernardine przepraszającym tonem. – Wskazałem niewłaściwy budynek.
– Aha! – wykrzyknął triumfalnie jego były zwierzchnik. – Niewłaściwy budynek, powiadasz? To chyba dość poważny błąd, nie uważasz, Francois?
– Owszem, ale konsekwencje byłyby z pewnością mniej poważne, gdybyś nie opuścił mnie w takim gniewie, jak to ładnie określiłeś. Zamiast spokojnie wysłuchać człowieka o ogromnym doświadczeniu, wypraszasz go z samochodu, a on w kilka minut później musi przyglądać się jatkom.
– Zrobiliśmy wszystko, co chciałeś! Przeszukaliśmy cały dom. Nie nasza wina, że to nie był ten, o który chodziło!
– Gdybyście zostali jeszcze choć chwilę, dałoby się tego wszystkiego uniknąć, a mój przyjaciel nie straciłby życia. Zaznaczę to w swoim raporcie…
– Proszę cię, przyjacielu! – przerwał mu były współpracownik. – Porozmawiajmy o tym spokojnie, dla dobra naszego Biura… – Z przeraźliwym rykiem syreny nadjechał wóz straży pożarnej. Bernardine wziął swego rozmówcę pod rękę i sprowadził go z jezdni na chodnik, pozornie po to, żeby nie utrudniać dojazdu strażakom, a w rzeczywistości wyłącznie w tym celu, by Bourne mógł słyszeć każde zdanie.
– Natychmiast, jak tylko wrócą nasi ludzie, przeszukamy dokładnie budynki i poddamy wszystkich mieszkańców drobiazgowemu przesłuchaniu! – oświadczył zdecydowanym tonem ważny funkcjonariusz Deuxieme.
– Dobry Boże! – wykrzyknął Bernardine. – Nie dodawaj głupoty do niekompetencji!
– Jak to?
– Widziałeś ten brązowy samochód?
– Tak, oczywiście… Bardzo szybko odjechał.
– I niczego więcej nie zauważyłeś?
– No… Ten pożar i całe zamieszanie… Rozmawiałem wtedy przez radio.
– Popatrz na te podziurawione szyby! – powiedział rozkazującym tonem Bernardine, wskazując na witryny sklepów. – Spójrz na ślady na asfalcie. Tutaj strzelano, stary przyjacielu, i to ostro! Ci, którzy uciekli, są przekonani, że mnie zabili. Nic nie mów i niczego nie rób, po prostu zostaw ich w spokoju.