– Już ja się tym zajmę… A teraz Paryż. Z tego, co pamiętam, Montserrat leży niedaleko Dominiki i Martyniki, prawda?
– Mniej niż godzinę lotu od każdej z nich, a Johnny zna wszystkich pilotów na wyspie.
– Martynika należy do Francji… Znam paru ludzi w Deuxieme Bureau. Leć tam i zadzwoń do mnie z lotniska. Przez ten czas spróbuję coś załatwić.
– Dobra. Jest jeszcze jedna sprawa, Aleks. Chodzi o Marie. Wróci tu z dziećmi dzisiaj po południu. Zadzwoń do niej i powiedz, że mam w Paryżu wszelką możliwą ochronę.
– Ty kłamliwy sukinsynu…
– Zrób to!
– Oczywiście, że zrobię. Dziś wieczorem, zakładając, że dożyję, idę na kolację do Mo Panova. Jest okropnym kucharzem, ale uważa się za żydowską Julię Child. Myślę, że powinienem mu o wszystkim powiedzieć. Wścieknie się, jeśli tego nie zrobię.
– Jasne. Gdyby nie on, obaj siedzielibyśmy od dawna w wyściełanych pokoikach bez klamek.
– Pogadamy później. Powodzenia.
Następnego dnia, o 10.25 rano czasu waszyngtońskiego, doktor Morris Panov w towarzystwie osobistego strażnika wyszedł ze szpitala Waltera Reeda, gdzie odbył seans terapeutyczny z pewnym porucznikiem gnębionym poczuciem winy po tragicznym wypadku podczas manewrów w Georgii, kiedy to zginęło dwudziestu żołnierzy z oddziału, którym dowodził. Mo nie był w stanie zbyt wiele mu pomóc; młody, choć już emerytowany oficer musiał sam dać sobie radę ze swoim problemem. Niewiele zmieniał tu fakt, że był to zamożny Murzyn, a w dodatku absolwent West Point. Większość spośród dwudziestu martwych żołnierzy również była czarna, ale pochodziła raczej z ubogich rodzin.
Pogrążony w rozmyślaniach Panov zerknął przypadkiem na strażnika i zatrzymał się raptownie.
– Pan chyba jest nowy, prawda? – zapytał ze zdziwieniem. – Wydawało mi się, że znam już was wszystkich.
– Zgadza się, proszę pana. Często się zmieniamy, żeby być ciągle w pogotowiu.
– Aha – mruknął psychiatra i ruszył w kierunku krawężnika, przy którym zawsze czekał na niego opancerzony samochód. Tym razem stała tam zupełnie inna limuzyna.
– To nie jest mój samochód – zauważył ze zdumieniem.
– Wsiadaj! – warknął strażnik, otwierając drzwiczki.
– Proszę?
Z samochodu wysunęła się para rąk i wciągnęła go do środka. Strażnik wsunął się za nim, tak że Mo znalazł się między nim a siedzącym we wnętrzu pojazdu mężczyzną w mundurze, który mocnym szarpnięciem ściągnął mu z ramienia marynarkę, odwinął krótki rękaw koszuli i błyskawicznie wbił w skórę igłę trzymanej w pogotowiu strzykawki.
– Dobranoc, doktorze – powiedział człowiek z odznakami służby medycznej na mundurze. – Zawiadom Nowy Jork – dodał, zwracając się do kierowcy.