– Niezły widok – powiedział Jason, nie starając się ukryć zdumienia. – Ktoś musi koło tego nieźle chodzić.
– To pasja Santosa. Nikt jej nie rozumie, ale też nikt nie śmie tknąć żadnego kwiatka.
Fascynujące.
Dwaj mężczyźni zaprowadzili Bourne'a do metalowej windy poruszającej się po prowadnicach przytwierdzonych do zewnętrznej ściany budynku. Nic nie wskazywało na istnienie jakichś schodów. Kiedy z trudem zmieścili się do ciasnej klatki, milczący do tej pory posłaniec nacisnął w ciemności jakiś guzik i powiedział:
– Już jesteśmy, Santos. Kamelia. Możesz nas wciągnąć.
– Kamelia? – powtórzył ze zdziwieniem Jason.
– Teraz wie, że wszystko jest w porządku. Gdyby coś było nie tak, mój przyjaciel powiedziałby "lilia" albo "róża".
– Co wtedy by się stało?
– Lepiej niech pan o tym nie myśli. W każdym razie ja wolę o tym nie myśleć.
– Tak, oczywiście.
Winda zatrzymała się gwałtownie; małomówny posłaniec pchnął z trudem grube stalowe drzwi i Bourne znalazł się w znajomym, umeblowanym ze smakiem pokoju, w którym stały wypełnione książkami regały, obszerny fotel i pojedyncza lampa, oświetlająca siedzącego Santosa.
– Możecie już odejść, przyjaciele – powiedział do dwóch towarzyszących Jasonowi mężczyzn. – Odbierzcie swoje pieniądze od kelnera i powiedzcie mu, żeby dał Renę i temu młodemu Amerykaninowi po pięćdziesiąt franków. Niech wreszcie się wyniosą. Ciągle leją po kątach… Może im powiedzieć, że pieniądze są od przyjaciela, który wczoraj o nich zapomniał.
– Cholera! – syknął Jason.
– Zapomniałeś, prawda? – zapytał z uśmiechem Santos.
– Miałem inne sprawy na głowie.
– Tak jest, Santos!
Dwaj posłańcy nie zjechali windą, lecz wyszli przez drzwi znajdujące się po lewej stronie pokoju. Bourne spojrzał za nimi ze zdziwieniem.
– Jest tam klatka schodowa prowadząca do kuchni – wyjaśnił Santos, odpowiadając na nie zadane pytanie. – Drzwi można otworzyć tylko z tej strony… Proszę siadać, monsieur Simon. Jest pan moim gościem. Jak tam głowa?
– Dziękuję, lepiej. – Bourne usiadł na kanapie, zapadając się w miękkie poduszki; z całą pewnością nie była to pozycja pełna godności. – Rozumiem, że tym razem ma pan pokojowe zamiary.
– Część z nich dotyczy trzech milionów franków, o których pan wspominał.
– Rozumiem, że rozmowa z Londynem przyniosła zadowalające rezultaty?
– Nikt nie mógłby zmusić tego człowieka, żeby zareagował w taki sposób. Naprawdę istnieje jakaś Królowa Wężów, która wzbudza nie tylko uwielbienie, lecz także strach, co oznacza, że dysponuje ogromną siłą.
– Właśnie to starałem się panu powiedzieć.
– Teraz panu wierzę. Możemy skupić się na pańskich prośbach czy też żądaniach…
– Powiedzmy raczej wymaganiach – przerwał mu Jason.
– Dobrze, niech będą wymagania – zgodził się Santos. – Rozumiem, że ma się pan skontaktować z Kosem osobiście, bez żadnych świadków?
– To nieodzowne.
– Czy wolno mi spytać dlaczego?
– Szczerze mówiąc, i tak wie pan już zbyt dużo, więcej, niż przypuszczają moi klienci, ale przecież żadnemu z nich nie groziła utrata życia w pokoju nad restauracją w Argenteuil. Nie chcą mieć z panem do czynienia, bo zależy im na dyskrecji, a pod tym względem nie jest pan zupełnie czysty.
– Jak to? – zapytał Santos, zaciskając potężną dłoń na oparciu fotela.
– Pewien starzec usiłował ostrzec jednego z członków Zgromadzenia przed przygotowywanym na niego zamachem. To on wspomniał o Kosie i Le Coeur du Soldat. Na szczęście usłyszał to nasz człowiek i dyskretnie dał znać moim klientom, ale kto wie, ilu jeszcze starców może w każdej chwili wyga dać się o Le Coeur du Soldat i o panu…? Nie, pan nie może mieć nic wspólnego z moimi klientami.
– Nawet za pańskim pośrednictwem?
– Ja zniknę bez śladu, pan nie. Chociaż, szczerze mówiąc, na pańskim miejscu poważnie bym się nad tym zastanowił… Proszę, mam coś dla pana. – Bourne wyprostował się, signął do tylnej kieszeni spodni i wyjął z niej gruby zwitek banknotów opasany szeroką gumką. Rzucił pieniądze Santosowi, który złapał je bez trudu. – Zaliczka w wysokości dwustu tysięcy franków. Upoważniono mnie, żebym to panu dał na dowód dobrych intencji. Pańska
rola polega wyłącznie na udzieleniu mi informacji, którą przekażę do Londynu. Niezależnie od tego, czy Kos zaakceptuje propozycję moich klientów, trzy miliony franków należą do pana.
– Ale pan może wcześniej zniknąć, czyż nie tak?
– Więc proszę mnie obserwować tak jak do tej pory. Mogę nawet podać numer rejsu, którym polecę do Londynu. Chyba trudno o bardziej uczciwą ofertę, prawda?
– Rzeczywiście trudno, ale nie jest to zupełnie niemożliwe, monsieur Simon – odparł Santos, podnosząc się z fotela i zmierzając dostojnym krokiem w kierunku małego stolika do kart, stojącego przy ścianie z lakierowanej cegły. – Może będzie pan uprzejmy tu podejść?
Jason uczynił to.
– Jest pan bardzo dokładny… – powiedział, nie starając się ukryć zaskoczenia.
– Staram się. Proszę nie mieć o to pretensji do recepcjonistów, nie zdradzili pana. Ja nie sięgam aż tak wysoko. Najlepiej współpracuje mi się ze sprzątaczkami i ludźmi z obsługi. Nie są rozkapryszeni i prawie nikt nie zwraca uwagi, jeśli któregoś dnia znikają bez śladu.
Na stoliku leżały trzy paszporty Bourne'a autorstwa Kaktusa, a także pistolet i nóż, te same, które odebrano mu poprzedniej nocy.
– Działa pan bardzo precyzyjnie, ale to chyba niczego nie wyjaśnia, prawda?
– Zobaczymy – odparł Santos. – Przyjmę teraz od pana pieniądze – jako dowód dobrych intencji – ale zamiast lecieć do Londynu, każe pan przylecieć temu człowiekowi tutaj, do Paryża. Jutro rano. Kiedy zjawi się w Pont Royal, zadzwoni pan do mnie i wtedy zabawimy się w tę samą grę co z Sowietami: wymiana więźniów na moście, w świetle reflektorów i pod lufami pistoletów.
– Oszalałeś, Santos! Moi klienci nigdy nie zgodzą się ujawnić. Właśnie straciłeś swoje trzy miliony.
– Dlaczego nie chcesz ich wypróbować? Przecież zawsze mogą kogoś podstawić, czyż nie tak? Na przykład jakiegoś niewinnego turystę nie mającego zielonego pojęcia o tym, że w jego walizce jest podwójne dno. Ponieważ będą tam tylko banknoty, przejdzie bez problemu przez kontrolę na lotnisku. Spróbuj! Tylko w ten sposób możesz osiągnąć to, na czym ci tak bardzo zależy.
– Zrobię, co będę mógł – odparł Bourne.
– Proszę, oto mój prywatny numer telefonu. – Santos podał mu przygotowaną zawczasu kartkę. – Zadzwoń, kiedy przyjedzie człowiek z Londynu. Możesz być pewien, że do tego czasu nie spuszczę cię z oka.
– Świetny z ciebie facet.
– Odprowadzę cię do windy.
Marie siedziała w łóżku, popijając gorącą herbatę i wsłuchując się w dobiegające zza okna odgłosy paryskiej ulicy. Sen był nie tylko czymś niemożliwym do pomyślenia, ale wręcz stratą czasu w sytuacji, kiedy liczyła się każda godzina. Przyleciała z Marsylii pierwszym samolotem i udała się prosto do hotelu Meurice przy rue de Rivoli, tego samego, gdzie trzynaście lat temu czekała, aż jej mężczyzna odzyska zdolność normalnego, logicznego myślenia albo straci życie, jednocześnie pozbawiając ją części jej własnego. Wtedy również zamówiła dzbanek gorącej herbaty i on do niej wrócił; teraz nieświadomie powtórzyła ten rytuał, jakby licząc na to, że znowu tak się stanie.
Boże, przecież go widziała! Na pewno się nie pomyliła, to był David! Wyszła z hotelu wczesnym przedpołudniem i rozpoczęła wędrówkę, odwiedzając miejsca, które spisała jeszcze w samolocie w takiej kolejności, w jakiej przychodziły jej na myśl, a więc chaotycznie i bez żadnego logicznego porządku. Nauczyła się tego trzynaście lat temu od Jasona Bourne'a: "Kiedy uciekasz lub polujesz, analizuj dokładnie wszystkie odczucia, ale przede wszystkim staraj się zapamiętać to, które było pierwsze. Prawie zawsze ono właśnie okazuje się najwłaściwsze".
Tak więc wędrowała od jednego miejsca do drugiego, zaczynając od alei Jerzego V, kończąc na banku przy rue Madeleine… i Trocadero. Tam właśnie wędrowała jak w transie po tarasach, szukając posągu, którego nie mogła sobie przypomnieć, potrącana przez grupy turystów podążające za krzykliwymi przewodnikami. Wszystkie wielkie posągi wyglądały tak samo w oślepiających promieniach sierpniowego słońca. Właśnie usiadła na marmurowej ławce, pamiętając jeszcze jedną prawdę objawioną jej przez Jasona Bourne'a: "Odpoczynek również jest rodzajem broni", kiedy nagle, daleko przed sobą, ujrzała mężczyznę w czapce i czarnym, wyciętym w szpic swetrze; w chwili, kiedy go zobaczyła, odwrócił się i zbiegł po szerokich schodach prowadzących na aleję Gustawa V. Znała ten krok, znała go lepiej niż ktokolwiek! Jakże często przyglądała mu się, jak usiłując się pozbyć dręczących go koszmarów, biega po uniwersyteckim stadionie. To był David! Zerwała się z ławki i popędziła za nim.
– David! David, to ja…! Jason!
Zderzyła się z przewodnikiem oprowadzającym grupę Japończyków; próbował odepchnąć ją z wściekłością, ale jej wściekłość była znacznie większa, przedarła się więc przez tłumek zdumionych skośnookich mężczyzn i kobiet, lecz nic jej to nie dało. Jej mąż zniknął. Dokąd poszedł? Do ogrodów? A może na ulicę, wypełnioną tłumem ludzi i samochodów nadciągających od Pont d'Iena? Na litość boską, dokąd?
– Jason! – krzyknęła ze wszystkich sił. – Jason, wróć!
Zaczęła ściągać na siebie uwagę ludzi. Część spoglądała na nią ze współczuciem, jakim zwykle obdarza się zawiedzionych kochanków, większość po prostu z niechęcią. Zbiegła po przeraźliwie długich schodach na ulicę i zaczęła go rozpaczliwie szukać; nie miała najmniejszego pojęcia, jak długo to trwało. Wreszcie, kompletnie wyczerpana, wróciła taksówką do hotelu, poruszając się jak we mgle, dotarła do swego pokoju i padła na łóżko, nie pozwalając jednak, żeby po jej policzkach spłynęła choćby jedna łza. Nie miała czasu na płacz, tylko na krótki odpoczynek i posiłek. Koniecznie musiała podreperować nadwątlone siły – jeszcze jedna lekcja otrzymana od Jasona Bourne'a. A zaraz potem z powrotem na ulicę kontynuować poszukiwania. Kiedy tak leżała, wpatrując się w ścianę i czując bolesny ucisk w piersi, doznała czegoś w rodzaju łagodnego uniesienia. Nie tylko ona szukała Davida; on także szukał jej. David Webb nie uciekł od niej, nawet Jason Bourne z pewnością tego nie zrobił. Po prostu nie zauważył jej, a przyczyną, dla której opuścił tak nagle Trocadero, musiało być coś zupełnie innego. Jedno nie ulegało najmniejszej wątpliwości: znalazł się tam dlatego, że jej szukał. On także szedł tropem wspomnień sprzed trzynastu lat, wiedząc, że być może gdzieś w ich gąszczu uda mu się odnaleźć żonę.