– Dlaczego? To pierwszy wybuch śmiechu, jaki słyszę od dłuższego czasu. Co się stało z twoimi siostrami?
– To dopiero zabawna historia – odparł Peter z lekkim uśmiechem. – Jedna jest zakonnicą w Nowym Delhi, a druga założyła w Nowym Jorku firmę prawniczą i lepiej mówi w jidysz niż większość jej kolegów. Kilka lat temu poprosiła mnie, żebym przestał nazywać ją smarkulą. Kocha to, co robi, tak samo jak tamta w Indiach.
– A ty mimo to wybrałeś wojsko…
– Nie mimo to, ale owszem, wybrałem. Byłem młodym gniewnym facetem, który naprawdę wierzył w to, że jego krajowi grozi niebezpieczeństwo. Pochodziłem z uprzywilejowanej rodziny – pieniądze, znajomości, najlepsze szkoły – więc nie miałem najmniejszych kłopotów z dostaniem się do Annapolis. Doszedłem do wniosku, że jednak powinienem sobie na to jakoś zasłużyć. Musiałem pokazać światu, że ludzie tacy jak ja nie wykorzystują swoich przywilejów do tego, żeby unikać odpowiedzialności, tylko żeby poszerzać jej zakres.
– Kompleks arystokracji – mruknął Conklin. – Noblesse oblige, i tak dalej…
– To nieuczciwe – zaprotestował Holland.
– Właśnie że tak. Po grecku aristo znaczy najlepszy, a kratia to tyle, co władza. W starożytnych Atenach tacy młodzi ludzie jak ty dowodzili już armiami, idąc do boju w pierwszym szeregu, żeby udowodnić żołnierzom, że są gotowi zginąć tak samo jak ci najbiedniejsi i najgorzej urodzeni spośród nich.
Peter Holland oparł głowę na miękkim obiciu i przymknął oczy.
– Może masz rację, ale nie jestem pewien… Niczego już nie jestem pewien. Tak wiele żądaliśmy, po co? Żeby zdobyć wzgórze Pork Chop? Zająć jakieś kompletnie bezużyteczne połacie delty Mekongu? Po co to wszystko? Ludzie ginęli rozrywani na strzępy granatami rzucanymi przez Wietnamczyków znających dżunglę jak własną kieszeń… Co to była za wojna? Gdyby tacy jak ja nie poszli tam, do tych dzieciaków, i nie powiedzieli im: "Patrzcie, chłopaki, jestem z wami", czy myślisz, że udałoby się nam utrzymać tak długo? Wybuchłyby masowe bunty i może źle się stało, że do niczego takiego nie doszło. Te dzieciaki to byli półanalfabeci, łobuzy i czarnuchy, natomiast uprzywilejowani dostawali służbę na tyłach, gdzie mieli szansę przeżyć. Jeżeli fakt, że ja, jeden z tych uprzywilejowanych sukinsynów, byłem tam z nimi, znaczył dla nich cokolwiek, to była to najlepsza rzecz, jaką zrobiłem w życiu. Holland umilkł raptownie i zamknął oczy.
– Przepraszam, Peter. Naprawdę nie chciałem rozdrapywać starych ran. Właściwie to zaczęło się od mojego poczucia winy, nie od twojego… Niesamowite, jak to wszystko wraca, prawda? Jak to nazwałeś? Karuzela wyrzutów sumienia, prawda? Kiedy ona się zatrzyma, do cholery…
– Teraz – powiedział Holland, otwierając oczy i siadając prosto na miękkiej kanapie limuzyny. Podniósłszy słuchawkę telefonu, nacisnął dwa guziki.
– Zawieź nas do Vienny – powiedział. – A potem znajdź jakąś chińską restaurację i przywieź nam, co mają najlepszego. Mam ochotę na żeberka i kurczaka z pomarańczą.
Okazało się, że Holland miał tylko częściowo rację. Pierwsze przesłuchanie kasety z zeznaniami Panova istotnie było dla nich wstrząsającym przeżyciem; jego głos był przepełniony ogromnym bólem, a informacje chaotyczne i niejasne, szczególnie dla kogoś przyzwyczajonego do precyzyjnego sposobu wysławiania się psychiatry. Jednak już za drugim razem udało im się osiągnąć wysoki stopień koncentracji, do czego bez wątpienia przyczyniła się świadomość ogromu cierpień, jakimi okupił Mo swoją wymuszoną środkami chemicznymi relację. Nie było czasu na osobiste uczucia, liczyły się tylko fakty. Obaj mężczyźni sporządzali szczegółowe notatki, przesłuchując kilkakrotnie budzące wątpliwość fragmenty, aby zmniejszyć do minimum ryzyko pomyłki. Po trzecim razie niejasności wyraźnie się zmniejszyły, po czwartym zaś obaj mieli po trzydzieści kilka stron notatek. Następną godzinę spędzili w milczeniu, analizując zebrany materiał i próbując ułożyć go w spójną całość.
– Jesteś gotów? – zapytał wreszcie siedzący na kanapie z ołówkiem w dłoni dyrektor CIA.
– Jasne – odparł Conklin. Zajmował miejsce przy biurku zastawionym sprzętem elektronicznym; w zasięgu ręki miał magnetofon.
– Jakieś uwagi na początek?
– Owszem. Dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek czterdzieści cztery pro cent tego, co wysłuchaliśmy, nic nam nie daje, z wyjątkiem dowodów na to, jak dużo potrafi ten cholerny Walsh. Przeskakiwał z wątku na wątek szybciej, niż mogłem nadążyć, a przecież nie jestem takim znowu amatorem, jeśli chodzi o przesłuchania.
– Zgadzam się z tobą. – Holland skinął głową. – Walsh rzeczywiście jest dobry.
– Albo nawet jeszcze lepszy, ale to już nie nasza sprawa. Interesuje nas tylko to, co powiedział Mo… z jeszcze jednym ale. Najważniejsze jest nie to, co im ujawnił, bo i tak musimy przyjąć założenie, iż ujawnił wszystko, co mu po wiedziałem, ale to, co tam usłyszał. – Conklin umilkł na chwilą i przekartkował kilka stron. – O, na przykład: "Rodzina będzie zadowolona… Nasz super da nam swoje błogosławieństwo". W tym momencie najwyraźniej powtarza czyjeś słowa. Mo nie zna przestępczego żargonu, a jeśli nawet, to nie w takim stopniu, żeby automatycznie kojarzyć pewne fakty i słowa, ale w tym wypadku jednak nastąpiło coś takiego. Wystarczy zastąpić słowo super podobnie brzmiącym su premo – capo supremo, bynajmniej nie dobroduszny superman, z jakim mogło się kojarzyć. W takim układzie rodzina przestaje oznaczać gromadę niedołężnych ciotek, a błogosławieństwo zamienia się w nagrodę lub pochwałę.
– Mafia… – powiedział cicho Peter, wpatrując się w Conklina ostrym, przenikliwym spojrzeniem; kilka drinków, jakie wypił podczas minionych godzin, nie pozostawiło w jego organizmie najmniejszego śladu. – Nie przyszło mi to do głowy, ale instynktownie podkreśliłem ten sam fragment. Masz rację. Jest tu jeszcze parę rzeczy pasujących do tego toku myślenia. – Holland przerzucił kilka stron. – Proszę: "Nowy Jork chce wszystko zgarnąć". Albo tutaj: "Ten z Wall Street to naprawdę ktoś". – Dyrektor CIA ponownie odwrócił dwie lub trzy kartki. – Albo: "Blondaski…", i coś jeszcze, ale nie zrozumiałem.
– Nie mam tego. To znaczy, słyszałem, ale nie wiedziałem, o co chodzi.
– Bo i skąd miałby pan wiedzieć, panie Aleksieju Konsolikow? – Holland uśmiechnął się szeroko. – Pod tą warstwą ogłady i wykształcenia bije przecież rosyjskie serce. Nie masz pojęcia o tym, co niektórzy z nas musieli przejść.
– Hę?
– Jestem, przynajmniej teoretycznie, białym protestantem pochodzenia anglosaksońskiego. Blondaski to jedno z przezwisk, jakimi nas obrzucały inne mniejszości. Pomyśl tylko: Armbruster, Swayne, Atkinson, Burton, Teagarten – same blondaski. Ado tego Wall Street, gdzie większość rekinów pochodzi, albo przynajmniej pochodziła, właśnie z tego środowiska.
– "Meduza" – powiedział Aleks, kiwając głową. – "Meduza" i mafia… Jezus, Maria!
– Mamy numer telefonu! – Peter pochylił się do przodu na kanapie. – Był w notatniku, który Bourne zabrał z domu Swayne'a.
– Dzwoniłem tam, nie pamiętasz? Ciągle zgłasza się tylko automatyczna sekretarka.
– To nam wystarczy, żeby go zlokalizować.
– Po co? Ten, kto odbiera informacje, robi to też przez telefon, najprawdopodobniej z budki, jeśli ma choć odrobinę oleju w głowie. Niczego w ten sposób nie osiągniemy.
– Coś mi się wydaje, agencie, że nie macie wielkiego pojęcia o współczesnej technice, co?
– Odpowiem ci w ten sposób: kupiłem sobie magnetowid, żeby oglądać stare filmy, ale nie potrafiłem ustawić tego cholernego zegara, więc zadzwoniłem do sprzedawcy, a on na to: "Proszę przeczytać instrukcję na wewnętrznej stronie pokrywy". Próbowałem, ale za cholerę nie mogłem dojść do tego, jak się ją otwiera.
– W takim razie pozwól, że powiem ci, co możemy zrobić z automatyczną sekretarką: możemy ją uszkodzić.
– Świetny pomysł. Może jeszcze będziesz uprzejmy mi wyjaśnić, co nam to da.
– Zapomniałeś, że będziemy już wiedzieć, gdzie się znajduje.
– I co z tego?
– Ktoś przyjdzie, żeby ją naprawić.
– Aaa…
– Zgarniemy go i zapytamy, kto go przysłał.
– Wiesz, Peter, jak na amatora miewasz jednak czasem dobre pomysły. Twoje obecne wysokie stanowisko, na które w ogóle sobie nie zasłużyłeś, nie ma tu nic do rzeczy.
– Wybacz, ale nie postawię ci drinka.
Bryce Ogilvie, współwłaściciel kancelarii adwokackiej Ogilvie, Spofford, Crawford i Cohen, dyktował właśnie nadzwyczaj skomplikowaną odpowiedź dla wydziału antytrustowego Departamentu Sprawiedliwości, kiedy zadzwonił stojący na jego biurku telefon, podłączony do prywatnej, omijającej sekretariat linii. Ogilvie podniósł słuchawkę, nacisnął zielony guzik i spojrzał na sekretarkę.
– Zechce pani wybaczyć… – powiedział uprzejmie.
– Oczywiście, sir. – Dziewczyna wstała z fotela, przeszła na ukos przez obszerny gabinet i zniknęła za drzwiami.
– O co chodzi? – zapytał prawnik, zwalniając przycisk.
– Automat nie działa – odparł głos w słuchawce.
– Co się stało?
– Nie wiem. Cały czas jest przerywany sygnał.
– To najlepsze urządzenie, jakie można dostać. Może po prostu ktoś wtedy dzwonił.
– Próbuję już od dwóch godzin. Nawet najlepsza maszyna może się kiedyś zepsuć.
– Dobra, poślij kogoś, żeby sprawdził. Najlepiej któregoś z czarnuchów. – Oczywiście. Żaden biały nie odważyłby się tam pojawić.