– Udało ci się, Peter. Dotarło do mnie. Pomożesz mi wstać? Wrócę do tamtego pokoju i zaczekam na ciebie. Podaj mi rękę.
– Ani mi się śni – oświadczył Holland, stając nad Conklinem. – Radź sobie sam. Ktoś mi powiedział, że święty Aleks przeszedł kiedyś zupełnie sam sto czterdzieści mil przez dżunglę, a kiedy zjawił się w bazie, przede wszystkim zapytał, czy nie znajdzie się jakaś butelka burbona.
– To stara historia. Byłem wtedy sporo młodszy, no i miałem obie stopy.
– Więc wyobraź sobie, że masz je znowu. Wracam do Panova. Któryś z nas powinien tam być.
– Sukinsyn!
Conklin siedział w poczekalni przez godzinę i czterdzieści siedem minut. Od dawna już nie czuł bólu w oderwanej stopie, ale teraz pulsujące rwanie pojawiło się znowu. Nie wiedział, dlaczego tak się stało, ani nie potrafił tego zignorować. Miał przynajmniej o czym myśleć, a te myśli doprowadziły go z kolei do innych, dotyczących lat, kiedy był młody i zdrowy. Jak bardzo pragnął wtedy zmienić świat! Rozpierało go przemożne poczucie słuszności obranej drogi, które pozwoliło mu zostać najmłodszym w historii szkoły uczniem wygłaszającym przemówienie pożegnalne na zakończenie roku, a następnie najmłodszym studentem w historii Georgetown. Stopniowy upadek zaczął się nieco później, kiedy ktoś gdzieś odkrył, że jego prawdziwe imię i nazwisko nie brzmi Aleksander Conklin, lecz Aleksiej Nikołaj Konsolikow, a pewien człowiek bez twarzy zadał mu pytanie, które całkowicie odmieniło jego życie:
– Czy mówi pan po rosyjsku?
– Oczywiście – odparł, zdumiony, że jego rozmówca może mieć co do tego jakiekolwiek wątpliwości. – Jak pan z pewnością wie, moi rodzice byli imigrantami. Wychowywałem się nie tylko w rosyjskim domu, ale i w rosyjskim otoczeniu, w każdym razie przez pierwsze lata. Gdybym nie mówił w tym języku, nie mógłbym kupić nawet bochenka chleba. W kościelnej szkole księża i zakonnice nie pozwalali odzywać się w żadnym innym języku… Chyba właśnie dlatego zraziłem się do religii.
– Ale to były wczesne lata pańskiego życia, jak sam pan wspomniał.
– Owszem.
– Co się potem zmieniło?
– Jestem pewien, że macie to w swoich raportach, ale wątpię, czy takie wyjaśnienie wystarczy drobiazgowemu senatorowi McCarthy'emu.
Wraz z tymi słowami na ekranie pamięci Conklina pojawiła się wreszcie pozbawiona wszelkiego wyrazu twarz mężczyzny w średnim wieku. Tylko w oczach można było dostrzec tłumiony gniew.
– Zapewniam pana, panie Conklin, że nie jestem w żaden sposób związany z senatorem. Pan nazywa go drobiazgowym, ja używam raczej innych określeń, ale to nie ma w tej chwili najmniejszego znaczenia… A więc, co się zmieniło?
– Pod koniec życia mój ojciec stał się znowu tym, kim był w Rosji, czyli zamożnym kupcem, prawdziwym kapitalistą. U szczytu powodzenia miał siedem dużych supermarketów w bogatych dzielnicach. Nazywają się "Conklin's Corners". Ma teraz grubo ponad osiemdziesiąt lat i choć bardzo go kocham, muszę z przykrością stwierdzić, iż był i pozostał gorącym zwolennikiem senatora McCarthy'ego. Nigdy nie poruszam z nim tego tematu, mając na względzie jego wiek, wszystko, co przeszedł, i ogromną nienawiść, jaką żywi do komunistów.
– Jest pan bardzo bystry i inteligentny.
– Owszem – zgodził się Aleks.
– Robiłem kilka razy zakupy w tych sklepach. Trochę tam drogo.
– Rzeczywiście.
– Skąd się wzięło nazwisko "Conklin"?
– Matka twierdzi, że ojciec zobaczył je na jakiejś reklamie trzy lub cztery lata po tym, jak przenieśli się do Stanów. Według jego własnych słów tylko Żydzi z rosyjskimi nazwiskami mogą tu robić prawdziwe pieniądze. Tego tematu również staram się nie poruszać.
– Bardzo mądrze.
– To nic trudnego. Staruszek ma też sporo pozytywnych cech charakteru.
– Nawet gdyby nie miał, jestem przekonany, że potrafiłby pan ułożyć sobie stosunki z ojcem dzięki dyplomatycznym wybiegom i powściągliwości w demonstrowaniu swoich poglądów.
– Dlaczego odnoszę wrażenie, że to najważniejsze zdanie, jakie pan do tej pory powiedział?
– Bo tak jest, panie Conklin. Reprezentuję pewną rządową agencję, która bardzo się panem interesuje. Gdyby zdecydował się pan z nią związać, miałby pan praktycznie nieograniczone możliwości rozwoju i awansu.
Od tej rozmowy minęło już prawie trzydzieści lat, pomyślał z czymś w rodzaju zdumienia Aleks, spoglądając po raz kolejny na drzwi prowadzące do tajnej części ośrodka leczniczego CIA określanego kryptonimem punkt numer pięć. Jakże szalone były to lata! Ojciec, ogarnięty żądzą ciągłego powiększania majątku, posunął się za daleko, inwestując olbrzymie sumy pieniędzy, istniejące wyłącznie w jego wyobraźni i w dokumentach przedstawianych mu przez nieuczciwych bankierów. Utracił sześć spośród swoich siedmiu supermarketów. Ostatni, siódmy, nie pozwalał mu żyć na zadowalającym go poziomie, w związku z czym doznał udaru mózgu i zmarł w chwili, kiedy Aleks dopiero wkraczał w dorosłe życie.
Zachodni i Wschodni Berlin, Moskwa, Leningrad, Taszkent, Kamczatka, Wiedeń, Paryż, Lizbona, Istambuł, a potem Tokio, Hongkong, Seul, Kambodża, Laos i wreszcie Sajgon i tragedia, której na imię było Wietnam. Z biegiem lat, dzięki zdolnościom językowym oraz nabywanej z wiekiem umiejętności przetrwania, stał się głównym strategiem wielu tajnych operacji przeprowadzanych przez Agencję, aż pewnego mglistego poranka w delcie Mekongu wybuch miny rozszarpał nie tylko jego stopę, ale także zniszczył życie. Niewiele już mógł zdziałać jako agent pierwszej linii; alternatywą był powolny, lecz stały upadek. Z czasem wszyscy przyzwyczaili się do tego, że prawie zawsze jest pijany, ale choć skazany na unicestwienie, otrzymał jednak odroczenie wyroku: w jego życiu pojawił się Jason Bourne.
Drzwi otworzyły się, litościwie przerywając dręczące Aleksa rozmyślania, i do poczekalni wszedł powoli Peter Holland. Miał ściągniętą, bladą jak papier twarz, szkliste spojrzenie, w dłoni zaś ściskał dwa plastikowe pudełeczka z kasetami magnetofonowymi.
– Mam nadzieję – odezwał się głuchym głosem, niewiele donośniejszym od szeptu – że już nigdy w życiu nie będę musiał niczego takiego oglądać.
– Co z Mo?
– Już myślałem, że tego nie przeżyje… Walsh co chwila przerywał. Mówię ci, miał niezłego stracha.
– Więc dlaczego nie przestał, na litość boską?
– Też go o to zapytałem. Powiedział mi, że Panov dał mu wszystkie instrukcje na piśmie. Może to jakaś solidarność lekarzy czy coś w tym rodzaju, nie mam pojęcia. W każdym razie Walsh podłączył go do EKG i prawie nie spuszczał wzroku z monitora. Ja też nie. Wolałem patrzeć tam niż na twarz Mo. Boże, chodźmy stąd!
– Zaczekaj chwilę. Co z Panovem?
– Na razie nie będzie mógł uczestniczyć w przyjęciu powitalnym. Zostanie tu przez kilka dni na obserwacji. Walsh ma zadzwonić do mnie jutro rano.
– Muszę go zobaczyć.
– Nie ma co oglądać, to teraz strzęp człowieka. Wierz mi, on też by tego nie chciał. Chodźmy już.
– Dokąd?
– Do ciebie… To znaczy, do nas, do Vienny. Chyba masz tam magnetofon kasetowy?
– Mam wszystko z wyjątkiem rakiety kosmicznej, ale i tak prawie ni czego nie potrafię obsługiwać.
– Po drodze muszą gdzieś zdobyć butelkę whisky.
– Też się znajdzie.
– Nie przeszkadza ci to? – zapytał Holland, przyglądając się uważnie Aleksowi.
– A gdyby nawet, czy tobie by to przeszkadzało?
– Ani trochę… Zdaje się, że tam są dwie sypialnie, prawda?
– Zgadza się.
– To dobrze. Wątpię, czy skończymy przed pomocą. – Holland uniósł pudełka z kasetami. – Pierwsze dwa, trzy razy nic nam nie dadzą. Usłyszymy tylko ból, nie informacje.
Było kilka minut po piątej, kiedy opuścili posiadłość zwaną punktem numer pięć, będącą własnością Centralnej Agencji Wywiadowczej. Dni stawały się krótsze, a coraz niższe wrześniowe słońce zwiastowało niedaleki zmierzch lata i nadejście nowej pory roku.
– Światło jest najjaśniejsze wtedy, kiedy umieramy – powiedział Conklin, spoglądając przez okno z tylnego siedzenia samochodu.
– To nie tylko nie ma sensu, ale brzmi wręcz głupio – odparł znużonym tonem Holland. – Kto to powiedział?
– Zdaje się, że Jezus.
– Nikt tego dokładnie nie sprawdził. Nie mieliśmy tam swoich agentów. Aleks roześmiał się cicho.
– Czytałeś kiedyś Pismo Święte? – zapytał.
– Prawie całe.
– Dlatego że musiałeś?
– Wcale nie. Moi rodzice byli agnostykami do tego stopnia, że tylko krok dzielił ich od tego, żeby nazywano ich bezbożnymi pariasami, ale co jakiś czas posyłali mnie i moje dwie siostry na jakieś nabożeństwo – raz do kościoła katolickiego, raz do protestanckiego, a potem do synagogi. Chodziło im o to, żebyśmy sami sobie wyrobili na ten temat jakieś pojęcie. Właśnie dzięki temu dzieciaki zaczynają czytać na własną rękę; dręczy je naturalna ciekawość zaprawiona kroplą mistycyzmu.
– Rzeczywiście, trudno się temu oprzeć – zgodził się Conklin. – Ja straciłem wiarę, ale teraz, po tylu latach duchowej niezależności, zaczynam się zastanawiać, czy jednak czegoś mi nie brakuje.
– Na przykład czego?
– Komfortu, Peter. Psychicznego komfortu.
– Na co ci on?
– Nie wiem. Może do tego, żeby dojść do ładu z rzeczami, z którymi nie potrafię sobie poradzić?
– Chodzi ci o wygodną świadomość, że zawsze możesz znaleźć jakąś metafizyczną wymówkę. Wybacz mi, Aleks, ale ja myślę zupełnie inaczej.
Jesteśmy odpowiedzialni za nasze czyny i żadne rozgrzeszenie w konfesjonale nie może tego zmienić.
Conklin odwrócił twarz od okna i spojrzał na Hollanda szeroko otwartymi oczami.
– Dziękuję ci, Peter.
– Za co?
– Za to, że powiedziałeś to samo co ja, zresztą prawie tymi samymi słowami… Pięć lat temu wróciłem z Hongkongu, trzymając wysoko w górze sztandar Odpowiedzialności.
– Nie rozumiem…
– Nieważne. "Unikajcie pułapek kościelnych dogmatów i własnych teorii".
– A kto to powiedział, do diabła?
– Albo Savonarola, albo Salvador Dali, nie jestem pewien. Holland parsknął śmiechem.
– Skończ już z tymi bzdurami, na litość boską!