Литмир - Электронная Библиотека

– Cztery godziny, mon ami. Co się stało?

– Nie mam czasu, żeby opowiadać. Co z Marie?

– Nic, absolutnie nic. Nie ma jej na pokładzie żadnego samolotu znajdującego się obecnie w powietrzu ani przygotowującego się do startu. Sprawdziłem nawet połączenia z międzylądowaniami w Londynie, Lizbonie, Sztokholmie i Amsterdamie – wszędzie to samo. Żadna Marie Elise St. Jacques Webb nie znajduje się w drodze do Paryża.

– To niemożliwe! Na pewno się nie rozmyśliła, to do niej niepodobne. I jestem pewien, że nie miałaby pojęcia, jak ominąć urząd imigracyjny na lotnisku!

– Powtarzam: nie ma jej na liście pasażerów żadnego samolotu lecące go lub mającego przylecieć z zagranicy do Paryża.

– Cholera!

– Będę próbował w dalszym ciągu, przyjacielu. Wciąż brzmią mi w uszach słowa świętego Aleksa: nigdy nie lekceważ la belle mademoiselle.

– To nie żadna mademoiselle, tylko moja żona! Ona nie jest jedną z nas, Bernardine. Nie jest doświadczonym agentem, który potrafi zacierać ślady i zostawiać fałszywy trop. Jestem pewien, że leci teraz do Paryża!

– Linie lotnicze twierdzą coś wręcz przeciwnego. Cóż więcej mogę powiedzieć?

– To, co powiedziałeś – odparł Jason, czując, że przestaje panować nad zamykającymi się powiekami. – Próbuj dalej.

– Co się stało w nocy? Musisz mi powiedzieć!

– Jutro – wyszeptał z trudem David Webb. – Jutro… Jestem bardzo zmęczony, a muszę być kimś zupełnie innym…

– O czym ty mówisz? Głos ci się zmienił…

– To nic… Jutro. Muszę pomyśleć… Chociaż właściwie chyba nie powinienem myśleć…

Marie stała w kolejce do kontroli paszportowej na lotnisku w Marsylii; kolejka była na szczęście krótka, ze względu na wczesną porę, a wśród urzędników dawało się wyczuć atmosferę spowodowanego znudzeniem odprężenia. Wreszcie Marie stanęła przed okienkiem.

– Americaine – stwierdził na wpół śpiący urzędnik. – Przybywa pani do nas dla przyjemności czy w interesach?

– Je parle francais, monsieur. Je suis canadienne d'origine – Quebec. Separatiste.

– Aht bien! – Urzędnik wyraźnie się ożywił i nawet otworzył nieco szerzej oczy. – Prowadzi pani jakieś interesy? – zapytał po francusku.

– Nie, to podróż sentymentalna. Moi niedawno zmarli rodzice pochodzili z Marsylii. Chcę zobaczyć miasto, w którym się urodzili i wychowywali.

– To bardzo wzruszające, urocza pani – odparł już zupełnie obudzony mężczyzna. – Może będzie pani potrzebować przewodnika? Znam miasto jak własną kieszeń!

– Bardzo pan miły. Zatrzymam się w Sofitel Vieux Port. Jak się pan nazywa? Moje nazwisko już pan zna.

– Lafontaine, madame. Do pani usług!

– Lafontaine? Naprawdę?

– Naprawdę!

– To bardzo interesujące.

– Ja cały jestem bardzo interesujący – oznajmił urzędnik, ponownie przymykając oczy, ale tym razem bynajmniej nie z powodu senności. – Może pani mną dysponować, madame!

To bardzo szczególny klan, ci Lafontaine, pomyślała Marie, kierując się do głównej hali, żeby kupić bilet na połączenie krajowe do Paryża. Teraz mogła nazywać się tak, jak miała ochotę.

Francois Bernardine obudził się gwałtownie i uniósł na łokciu, marszcząc z niepokojem czoło. "Jestem pewien, że ona leci do Paryża!". Tak powiedział jej mąż, który przecież zna ją najlepiej. "Nie ma jej na liście pasażerów żadnego samolotu lecącego do Paryża". To jego własne słowa. Paryż – ta nazwa powtarzała się w obu zdaniach.

A jeżeli nie chodziło o Paryż?

Weteran Deuxieme zerwał się z łóżka. Przez wąskie okna do wnętrza jego mieszkania sączyło się blade światło wczesnego poranka. Ogolił się szybko – znacznie szybciej, niż tego sobie życzyła jego twarz – po czym dokończył toaletę, ubrał się i wyszedł z domu; za wycieraczką peugeota jak zwykle tkwił mandat. Teraz już nie uda się tego załatwić jednym dyskretnym telefonem. Bernardine ciężko westchnął, wsadził mandat do kieszeni i usiadł za kierownicą.

Pięćdziesiąt osiem minut później zatrzymał samochód na parkingu przed niepozornym, ceglanym budynkiem wchodzącym w skład rozległego kompleksu towarowego lotniska Orly. Znaczenie instytucji mieszczącej się w budynku było odwrotnie proporcjonalne do jego wyglądu: mieścił się tam bardzo ważny wydział Departamentu Imigracji, znany jako Biuro Rejestracji Przylotów, w którym potężne komputery zapisywały w swojej pamięci informacje o wszystkich osobach przybywających do Francji drogą lotniczą. Deuxieme rzadko sięgało po te dane, ci ludzie bowiem, którzy je interesowali, korzystali najczęściej z innych środków komunikacji. Mimo to Bernardine często się tu zjawiał, postępując w myśl zasady, że najciemniej jest zawsze pod latarnią, a od czasu do czasu jego teoria zyskiwała potwierdzenie w rzeczywistości. Zastanawiał się, czy tak będzie również tym razem.

Dziewiętnaście minut później znał już odpowiedź: miał rację, ale radość z tego powodu była cokolwiek przytłumiona świadomością, że wiadomość nadeszła zbyt późno. W korytarzu wisiał automat telefoniczny; Bernardine wrzucił monetę i wykręcił numer hotelu Pont Royal.

– Tak? – usłyszał zaspany głos Jasona Bourne'a.

– Przepraszam, że cię obudziłem.

– To ty, Francois?

– Tak.

– Właśnie miałem wstać. Na ulicy czeka dwóch ludzi, którzy muszą być jeszcze bardziej zmęczeni ode mnie, jeśli rzecz jasna ich nie zmienili.

– Czy to ma związek z ostatnią nocą?

– Owszem. Opowiem ci o wszystkim, jak się spotkamy. Co się stało?

– Jestem w Orly i obawiam się, że mam złe wiadomości. Wszystko wskazuje na to, że jestem skończonym idiotą. Powinienem był wziąć pod uwagę taką możliwość… Dwie godziny temu twoja żona przyleciała do Marsylii. Do Marsylii, nie do Paryża!

– I to ma być zła wiadomość? – wykrzyknął Jason. – Przecież wreszcie wiemy, gdzie ona jest! Wystarczy… O Boże, rozumiem… – Bourne umilkł na chwilę. – Może wsiąść do pociągu, wynająć samochód…

– A nawet przylecieć samolotem, posługując się takim nazwiskiem, jakie jej przyjdzie do głowy – uzupełnił Bernardine. – Mimo to mam pewien pomysł. Co prawda obawiam się, że będzie wart tyle samo, co mój zramolały mózg, ale wydaje mi się, że warto spróbować… Czy ty i ona macie jakieś specjalne, jak to się mówi?… Przezwiska? Pieszczotliwe zdrobnienia czy coś w tym rodzaju?

– Obawiam się, że chyba nie… Zaczekaj! Kilka lat temu Jamie, nasz syn, miał kłopoty z powiedzeniem "mommy" i mówił na nią "meemom". Śmialiśmy się z tego, a potem ja ją tak nazywałem przez pewien czas, dopóki się nie nauczył.

– Wiem, że twoja żona mówi płynnie po francusku. Czy czyta też gazety?

– Obowiązkowo, a szczególnie wiadomości finansowe. Podejrzewam nawet, że ogranicza się wyłącznie do nich. To jej poranny rytuał.

– Nawet podczas kryzysu?

– Szczególnie podczas kryzysu. Twierdzi, że to ją uspokaja.

– W takim razie prześlemy jej wiadomość.

Ambasador Phillip Atkinson zasiadł w swoim gabinecie w Londynie do okropnej, papierkowej pracy, jaka czekała na niego każdego ranka. Tym razem sytuacja była podwójnie przykra, a to z powodu tępego bólu głowy i kwaśnego smaku w ustach; sensacje te nie były bynajmniej objawami typowego kaca, jako że ambasador niezwykle rzadko pijał whisky, a po raz ostatni był naprawdę pijany dwadzieścia pięć lat temu. Już bardzo dawno, a ściśle rzecz biorąc jakieś trzydzieści miesięcy po upadku Sajgonu, poznał dokładnie wszystkie swoje możliwości. Kiedy w wieku dwudziestu pięciu lat powrócił z wojny otoczony może nie wyśmienitą, ale na pewno nie przynoszącą wstydu reputacją, rodzina wykupiła mu miejsce na nowojorskiej giełdzie, gdzie właśnie w ciągu trzydziestu miesięcy udało mu się stracić nieco ponad trzy miliony dolarów.

– Czy naprawdę niczego się nie nauczyłeś w Andover i Yale? – ryknął jego ojciec. – Nawet nie poznałeś nikogo z Wall Street?

– Tato, przecież wiesz, że oni wszyscy mi zazdrościli. Mój wygląd, dziewczyny, wszystko obracało się przeciwko mnie. A wyglądam dokładnie tak samo jak ty, tato. Czasem wydaje mi się, że oni próbują odegrać się na tobie za moim pośrednictwem! Dobrze wiesz, co wygadują: senior i junior, nowe imperium i inne bzdury w tym rodzaju… Pamiętasz ten artykuł w "Daily News", w którym porównali nas do Fairbanksów?

– Znam Douga od czterdziestu lat! – wrzasnął ojciec. – Ma lepiej po układane w głowie niż wielu innych!

– Ale on nie kończył Andover i Yale, tato.

– Bo nie musiał! Czekaj… Coś ty skończył na Yale?

– Historię sztuki.

– Pieprzę to! Było jeszcze coś innego.

– Literatura angielska i nauki polityczne.

– Otóż to! Możesz zapomnieć o tamtych duperelach. Nauki polityczne to twoje prawdziwe powołanie!

– Tato, ja nie byłem w tym najmocniejszy…

– Zdałeś?

– Z trudem…

– Nie z trudem, tylko z wyróżnieniem! To jest to!

W taki oto sposób Phillip Atkinson III rozpoczął dzięki swemu ojcu karierę w służbie dyplomatycznej i choć znakomity rodzic umarł kilka lat temu, do tej pory nie zapomniał jego ostatniej uwagi: "Tylko nie spieprz wszystkiego, synu. Jak ci przyjdzie ochota zalać się w trupa albo wydupczyć jakąś dziwkę, proszę bardzo, ale rób to we własnym domu albo na jakiejś pustyni, rozumiesz? Przy ludziach masz nosić tę swoją żonę na rękach… Cholera, znowu zapomniałem, jak jej na imię!"

– Dobrze, tato.

Z tego właśnie powodu Phillip Atkinson odczuwał od samego rana niemiłe sensacje. Cały miniony wieczór spędził na przyjęciu w towarzystwie jakichś mało ważnych członków rodziny królewskiej, którzy pili tak, że alkohol wylewał im się uszami, a także w towarzystwie swojej żony, która usprawiedliwiała ich, bo byli członkami rodziny królewskiej. Żeby zachować w tych warunkach równowagę psychiczną, wlał w siebie aż siedem kieliszków chablis. Były takie chwile, kiedy tęsknił do swobodnych, suto zakrapianych dni spędzanych w Sajgonie.

Nagle zadzwonił telefon i Atkinsonowi drgnęła ręka przy składaniu podpisu na jakimś całkowicie dla niego niezrozumiałym dokumencie.

– Tak?

– Panie ambasadorze, dzwoni wysoki funkcjonariusz Centralnego Komitetu Węgrów na Uchodźstwie.

92
{"b":"97555","o":1}