– Pewnie, żeby zaraz tu się zwaliła cała banda gliniarzy! Całuj mnie w dupę, doktorku. Jak się mój stary dowie, gdzie jestem, rozedrze mnie na strzępy. Zna wszystkie gliny w okolicy. Na pewno mówi im, gdzie mogą sobie najtaniej podupczyć.
– Nie mam najmniejszego powodu, żeby wspominać o pani obecności. Sama pani napomknęła, że jej małżonek mógłby mieć do mnie pretensje.
– Pretensje? Po prostu obciąłby ci nos i już. Nie, wolę nie ryzykować. Na pewno wygadałbyś wszystko i zrobiłaby się chryja.
– To, co pani mówi, jest trochę bez sensu, bo…
– Dobra, to zaraz będzie z sensem. Krzyknę: "Gwałcą!", i powiem tym szoferakom, że wzięłam cię z drogi dwa dni temu, a ty groziłeś mi i kazałeś robić różne brzydkie rzeczy. Jak ci się to podoba?
– Doprawdy, szalenie. Czy mogę przynajmniej pójść do toalety? Mam wrażenie, że mogę dłużej nie wytrzymać…
– Jasne. W kiblu nie mają telefonu.
– Naprawdę…? Nie, nie kpię sobie, tylko po prostu jestem ciekaw. Przecież kierowcy nieźle zarabiają, więc chyba nie kradliby drobnych z automatu?
– Urwałeś się z choinki, doktorku? Na trasie dzieją się różne rzeczy, ktoś coś robi, ktoś inny widzi… Ludzie chcą wiedzieć, kto dzwoni i kiedy.
– Doprawdy…
–
– Jezu, pośpiesz się! Mamy tylko trochę czasu, żeby coś przełknąć. On na pewno pojedzie na siedemdziesiąt, nie dziewięćdziesiąt siedem. Nie do myśli się.
– Czego się nie domyśli? Co to jest "siedemdziesiąt" i "dziewięćdziesiąt siedem"?
– Numery dróg, na litość boską! Są różne drogi, a każda ma numer. Aleś ty tępy, doktorku! Dobra, zmykaj do klopa, a potem staniemy w jakimś motelu, gdzie weźmiesz się do roboty, a ja dam ci zaliczkę.
– Proszę?
– Uważam, że kobieta ma prawo sama o tym decydować. Czy to się nie zgadza z twoją religią?
– Broń Boże!
– To dobrze. Pośpiesz się!
Kobieta miała rację; w toalecie nie było telefonu, a przez jedyne okienko mógłby się przecisnąć co najwyżej mały kot lub dorodny szczur… Ale Panov miał pieniądze, dużo pieniędzy, a w dodatku pięć praw jazdy wystawionych w pięciu różnych stanach. W leksykonie Jasona Bourne'a rzeczy te, a szczególnie pieniądze, także były bronią. Mo z ulgą skorzystał z pisuaru, po czym stanął przy drzwiach, uchylił je ostrożnie i spojrzał w kierunku platynowej blondynki. Nagle ktoś pchnął z rozmachem drzwi; uderzyły Panova z taką siłą, że zatoczył się na ścianę.
– Przepraszam, koleś! – wrzasnął niski, mocno zbudowany mężczyzna, doskakując do psychiatry i chwytając go za ramiona. – Nic ci nie jest?
– Nic, nic… – wybełkotał Panov, trzymając się obiema rękami za twarz.
– Gdzie tam nic! Leci ci krew z nosa! Chodź, tu są ręczniki – powiedział kierowca tonem nie znoszącym sprzeciwu. Miał podwinięte rękawy, a zza lewego sterczała napoczęta paczka papierosów. – Odchyl głowę, zaraz dam ci trochę zimnej wody… Oprzyj się o ścianę. Tak już lepiej; zaraz przestanie ci lecieć. – Niski mężczyzna delikatnie przyłożył Panovowi do twarzy wilgotny ręcznik, podtrzymując jego głowę drugą ręką. – No, już prawie po wszystkim. Oddychaj tylko przez usta, głęboko, słyszysz? Trzymaj głowę do tyłu.
– Dziękuję – odparł Mo, przytrzymując ręcznik, zaskoczony, że można tak szybko powstrzymać krwotok z nosa. – Bardzo dziękuję.
– Nie dziękuj, bo to moja wina – odparł kierowca, korzystając z pisuaru. – Lepiej ci? – zapytał, zapinając rozporek.
– Tak, oczywiście. – W tej samej chwili Mo postanowił zapomnieć o radach swojej nieżyjącej matki i zrezygnować z mówienia prawdy. – Szczerze mówiąc, to nie była pańska wina, tylko moja.
– Jak to? – zdziwił się barczysty szofer, myjąc ręce.
– Stałem za tymi drzwiami, bo chowałem się przed kobietą, od której próbuję uciec. Nie wiem, czy pan to rozumie…
Osobisty lekarz Panova roześmiał się głośno i sięgnął po ręcznik.
– A kto by tego nie rozumiał, kolego? Przecież to historia ludzkości! Jak się za ciebie wezmą, to nie masz szans, leżysz i kwiczysz. Ja to sobie inaczej zorganizowałem, bo ożeniłem się z prawdziwą Europejką, kapujesz? Nie mówi prawie po angielsku, ale świetnie sobie radzi z dzieciakami, a jak ją widzę, to zawsze chce mi się figlować. Mówię ci, zupełnie co innego niż te wszystkie pieprzone księżniczki.
– To bardzo interesujące, powiedziałbym nawet, dogłębne stwierdzenie.
– Że co?
– Nieważne. W każdym razie chciałbym wyjść stąd tak, żeby ona mnie nie widziała. Mam trochę pieniędzy…
– Daruj sobie forsę, lepiej powiedz, która to?
Obaj mężczyźni podeszli do drzwi i zerknęli przez szparę.
– To ta blondynka, która co chwila patrzy tutaj i na wyjście. Strasznie się denerwuje…
– A niech mnie! – przerwał mu kierowca. – To żona Bronka! Nieźle zboczyła z trasy.
– Z trasy? Jakiego Bronka?
– Jeździ po wschodnich trasach, nie tędy. Co ona tu robi, do diabła?
– Mam wrażenie, że próbuje się z nim nie spotkać.
– Faktycznie – zgodził się nowo pozyskany znajomy Panova. – Słyszałem, że ona już daje za darmo.
– Zna ją pan?
– Jasne. Byłem u nich na paru bibkach. Chłopak robi świetne sosy.
– Muszę się stąd wydostać. Jak powiedziałem, mam trochę pieniędzy…
– To dobrze, nie musisz w kółko tego powtarzać. Pogadamy o tym później.
– Gdzie?
– W moim wozie. Czerwony w białe pasy, jak flaga. Stoi przy wejściu z prawej strony. Schowaj się za nim i poczekaj na mnie.
– Zobaczy mnie, jak będę wychodził!
– Nie zobaczy, bo zrobię jej zaraz niespodziankę. Powiem jej, że w radiu wszyscy gadają o tym, jak Bronk się wściekł i gna pełnym gazem na południe.
– W jaki sposób zdołam się panu odwdzięczyć?
– Na przykład częścią tej forsy, o której ciągle gadasz. Bronk to zwierzę, a ja jestem chrześcijanin.
Kierowca otworzył z rozmachem drzwi, przy okazji o mało nie wgniatając Panova w ścianę. Mo obserwował, jak mężczyzna podchodzi do stolika, nachyla się konspiracyjnie nad kobietą i coś jej szepcze na ucho. Po jego pierwszych słowach blondynka niemal wpiła mu się wzrokiem w usta. Panov wybiegł z toalety, przemknął do drzwi, wypadł na zewnątrz i ciężko dysząc przycupnął za pomalowaną w czerwone i białe pasy ciężarówką.
W chwilę potem z baru wybiegła żona Bronka i z groteskowo rozwianymi platynowymi włosami popędziła do swego samochodu; kilka sekund później z rykiem silnika wyjechała z parkingu i odjechała na północ, szybko nabierając prędkości.
– I jak tam, koleżko? – ryknął krępy kierowca, który nie tylko umiał błyskawicznie powstrzymać krwotok z nosa, ale także uratował Mo przed szaloną kobietą, której niestabilna psychika była skutkiem występujących na przemian ataków wyrzutów sumienia i napadów wściekłości.
– Tu jestem… koleś! – odkrzyknął niepewnie psychiatra, choć jednocześnie w myślach nakazał swemu wybawicielowi zamknąć dziób.
Trzydzieści pięć minut później, kiedy dotarli do pierwszych zabudowań jakiegoś miasteczka, kierowca zatrzymał ciężarówkę w pobliżu skupiska stojących po obu stronach szosy sklepów.
– Powinieneś tu gdzieś znaleźć telefon, koleś. Powodzenia.
– Jesteś pewien? – zapytał Mo. – Chodzi mi o pieniądze.
– Pewnie, że jestem pewien – odpowiedział siedzący za kierownicą krępy mężczyzna. – Dwieście dolarów to akurat tyle, ile zarobiłem. Dawali mi nie raz pięćdziesiąt razy tyle, żebym przewiózł trefny towar, ale wiesz, co im zawsze mówiłem?
– Co im mówiłeś?
– Żeby sami to sobie zeżarli, a potem wysikali się pod wiatr, to może nakapie im do oczu, żeby oślepli.
– Dobry z ciebie człowiek – powiedział Panov, wysiadając z szoferki.
– Kiedyś trzeba odpracować dawne grzeszki.
Ogromna ciężarówka ruszyła ostro z miejsca, a Mo rozejrzał się w poszukiwaniu telefonu.
– Gdzie ty jesteś, do cholery? – ryknął Aleks Conklin w Wirginii.
– Nie wiem! – odparł Panov. – Gdyby chodziło o mojego pacjenta, wyjaśniłbym mu, że to tylko rozwinięcie jakiegoś freudowskiego marzenia sennego, bo takie rzeczy się nie zdarzają, ale tym razem się zdarzyły, i to mnie! Naszprycowali mnie prochami, Aleks!
– Uspokój się. Domyśliliśmy się tego. Musimy ustalić, gdzie jesteś. Nie oszukujmy się, inni też cię szukają.
– Dobrze, dobrze… Zaczekaj chwilę! Po drugiej stronie jest sklep z neonem: "Battle Ford's Best". Czy to coś pomoże?
Westchnienie, jakie przybiegło po drutach z Wirginii, było częścią odpowiedzi.
– Owszem, pomoże. Tobie też by pomogło, gdybyś był prawdziwym patriotą i znał historię wojny domowej.
– Co to ma znaczyć, do diabła?
– Jesteś w pobliżu miejsca bitwy pod Ford's Bluff. To pomnik historii narodowej. Za pół godziny przyleci po ciebie helikopter, ale przez ten czas nie otwieraj do nikogo ust, na litość boską!
– Mówisz tak, jakby to ciebie poddano nieludzkim…
– Koniec rozmowy, gaduło!
Po wejściu do hotelu Pont Royal Bourne natychmiast podszedł do pełniącego nocny dyżur recepcjonisty i wsunął mu do dłoni pięćsetfrankowy banknot.
– Nazywam się Simon – powiedział z uśmiechem. – Nie było mnie jakiś czas. Są dla mnie jakieś wiadomości?
– Nie ma wiadomości, monsieur Simon – padła spokojna odpowiedź – ale na zewnątrz czekają dwaj ludzie. Jeden na Montalembert, drugi po przeciwnej stronie, na rue du Bac.
Jason wręczył mężczyźnie jeszcze jeden banknot, tym razem o nominale tysiąca franków.
– Za takie informacje zawsze dobrze płacę. Proszę mieć oczy otwarte.
– Oczywiście, monsieur.
Bourne wsiadł do rozklekotanej windy. Znalazłszy się na swoim piętrze, poszedł szybko krętym korytarzem do pokoju. Nic nie zostało poruszone; wszystko wyglądało dokładnie tak, jak przed jego wyjściem, z wyjątkiem łóżka, które było teraz zasłane. Łóżko. Boże, jak bardzo potrzebował wypoczynku! Po prostu nie dawał już rady. Coś się z nim działo – tracił siły, oddech stawał się coraz płytszy… A przecież musiał dojść do siebie, teraz było to tak ważne, jak jeszcze nigdy dotąd! Gdyby się położyć choć na minutkę… Nie. Była przecież Marie i był Bernardine. Podszedł do telefonu, podniósł słuchawkę i wykręcił numer, którego nauczył się na pamięć. – - Przepraszam za spóźnienie – powiedział.