– Pieniądze! – wyskrzeczał Carlos. – Dałem wam setki, tysiące dolarów!
– A gdzie dowody? – zapytał z niewinną miną prawnik. – Pan sam zatroszczył się o to, żeby żadnych nie było. Zwyczajne, szare koperty, które znajdowaliśmy w skrzynkach na listy lub szufladach biurek… Czy myśli pan, że ktoś przyzna się, że je tam podkładał? Na pewno nie, bo to z daleka pach nie Łubianką. Żegnam, towarzyszu monseigneur.
Sędzia odstawił krzesło pod ścianę i ruszył w kierunku drzwi.
Jedna za drugą czyniły to również pozostałe osoby. Każdy, nim się odwrócił do wyjścia, obrzucał dłuższym lub krótszym spojrzeniem tajemniczego człowieka, który w tak niezwykły sposób naruszył ich spokój. Wszyscy zdawali się przeczuwać, że jego życie nie potrwa już długo, a zakończą je gwałtowne, straszne wydarzenia.
Ale z pewnością nikt nie był przygotowany na to, co się stało. Zabójca w sutannie nagle wyprostował się, jakby dźgnięty nożem, jego oczy zapłonęły szaleńczym ogniem, który ugasić mogła tylko brutalna, okrutna zemsta na niedowiarkach, ośmielających się podawać w wątpliwość szczerość jego intencji. Szakal jednym gwałtownym ruchem zmiótł ze stołu wzgardzone dokumenty, po czym rzucił się w lewo, do stosu starych czasopism, i wyszarpnął spod niego pistolet maszynowy.
– Stójcie! – ryknął. – Wszyscy stójcie!
Nikt jednak nie posłuchał; tego już było dla niego za wiele. Pękła wątła tama powstrzymująca napór szalonej nienawiści i morderca nacisnął spust. Pomieszczenie wypełnił grzechot strzelającej ogniem ciągłym broni, świst rykoszetujących od ścian pocisków i przeraźliwe krzyki konających ludzi. Carlos rzucił się do drzwi, ani na chwilę nie przestając naciskać spustu, i wybiegł na ulicę, kosząc bezlitośnie tych, którzy zdążyli się tam wydostać.
– Zdrajcy! Śmiecie! – ryczał wściekle, przeskakując w biegu ciała zabitych ludzi. Potem wskoczył do samochodu odebranego wcześniej agentom KGB, uruchomił silnik i ruszył z piskiem opon z miejsca. Skończyła się noc. Powoli wstawał nowy dzień.
Telefon nie zadzwonił, tylko dosłownie wybuchnął przeraźliwym terkotem. Aleks Conklin raptownie poderwał głowę z poduszki i otrząsając z powiek resztki snu, sięgnął do stojącego na nocnym stoliku aparatu.
– Słucham – powiedział, nie mając wcale pewności, czy przypadkiem nie trzyma na odwrót słuchawki.
– Aleksiej, uważaj! Nie wpuszczajcie nikogo do pokoju i miejcie broń w pogotowiu!
– Krupkin…? O czym ty mówisz, do cholery?
– Wściekły pies szaleje po Moskwie. – Carlos?
– Kompletnie zwariował. Zabił Rodczenkę i dwóch naszych agentów, którzy go śledzili. O czwartej rano pewien chłop znalazł ich ciała na polu – zdaje się, że obudziło go szczekanie psów, które zwietrzyły świeżą krew,
– Boże, on rzeczywiście oszalał… Ale dlaczego myślisz, że…
– Jeden z agentów był torturowany, nim zginął – wpadł mu w słowo Krupkin, uprzedzając pytanie. – To on wiózł nas z lotniska do hotelu. Był synem mojego dobrego kolegi ze studiów – porządny młody człowiek, ale zupełnie nie przygotowany na to, co go spotkało.
– Sugerujesz, że mógł powiedzieć Carlosowi o naszym przyjeździe?
– Tak… Ale to jeszcze nie wszystko. Mniej więcej godzinę temu na ulicy Wawiłowa osiem osób zginęło od kul pistoletu maszynowego. Mówię ci, prawdziwa masakra. Jedna z kobiet, dziennikarka telewizyjna, zdążyła wyszeptać przed śmiercią, że zabójcą był człowiek w sutannie, który przyjechał z Paryża i kazał się tytułować monseigneur.
– Boże! – wykrzyknął Conklin, siadając na krawędzi łóżka i wpatrując się z osłupieniem w kikut swojej prawej stopy. – To była jego kadra…
– Rzeczywiście, była – zgodził się Krupkin. – Nie wiem, czy pamiętasz, ale wspomniałem ci kiedyś, że opuszczą go przy pierwszej okazji.
– Muszę zawiadomić Jasona…
– Zaczekaj! Posłuchaj, Aleksiej…
– Tak? – Conklin sięgnął po protezę, przyciskając słuchawkę brodą dopiersi.
– Utworzyliśmy specjalny oddział, kobiety i mężczyźni, wszyscy w cywilu i uzbrojeni. Właśnie otrzymują dokładne instrukcje i wkrótce powinni tam być.
– Dobry pomysł.
– Ale nie zaalarmowaliśmy ani obsługi hotelu, ani milicji.
– Bylibyście idiotami – odparł Aleks. – Musimy go tutaj załatwić, a gdyby zobaczył łudzi w mundurach i rozhisteryzowane pokojówki, na pewno zaczaiłby się gdzie indziej.
– Róbcie, co powiedziałem – polecił oficer KGB. – Nikogo nie wpuszczajcie, trzymajcie się z dala od okien i zachowajcie wszystkie środki ostrożności.
– Oczywiście… Jak to, z dala od okien? Przecież będzie potrzebował sporo czasu, żeby dowiedzieć się, gdzie jesteśmy. Zacznie pewnie od kelnerów i sprzątaczek…
– Wybacz mi, stary przyjacielu – przerwał mu Krupkin – ale czy wyobrażasz sobie tutaj, w Moskwie, księdza wypytującego w hotelu o dwóch Amerykanów, jednego wysokiego, a drugiego utykającego na prawą nogę?
– Dobre pytanie, choć trąci paranoją.
– Macie pokój na wysokim piętrze, a po drugiej stronie ulicy, dokładnie naprzeciwko waszych okien, jest dach biurowca.
– Muszę przyznać, że szybko myślisz.
– Na pewno szybciej niż ten dureń na placu Dzierżyńskiego. Zawiadomiłbym was dużo wcześniej, gdyby nie to, że mój wspaniały komisarz zadzwonił do mnie raptem dwie minuty temu.
– Obudzę Bourne'a.
– Bądź ostrożny.
Conklin nie usłyszał już rady Krupkina, bo odłożył słuchawkę i pośpiesznie założył protezę, zapinając byle jak podtrzymujące ją paski. Następnie wysunął szufladę stolika i wyjął z niej pistolet typu graz buria wraz z trzema zapasowymi magazynkami, broń skonstruowaną i produkowaną specjalnie dla KGB. Był to jedyny na świecie wytwarzany seryjnie pistolet automatyczny, do którego można było stosować tłumik. Aleks przykręcił do krótkiej lufy smukły cylinder, a następnie wciągnął spodnie, wcisnął pistolet za pas i silnie utykając, wszedł do saloniku, gdzie ujrzał całkowicie ubranego Jasona, który stał przy oknie i wyglądał na ulicę.
– Przypuszczam, że dzwonił Krupkin – powiedział Bourne.
– Zgadza się. Odejdź od okna.
– Carlos? – zapytał szybko Jason, odsuwając się od szyby. – Wie, że jesteśmy w Moskwie? Wie, gdzie jesteśmy?
– Odpowiedź na oba pytania brzmi "najprawdopodobniej tak" – odparł Conklin, po czym powtórzył w skrócie to, co usłyszał od Krupkina. – Co o tym myślisz? – spytał, kiedy zakończył relację.
– Rozsypał się – powiedział cicho Jason. – To musiało się kiedyś stać. Bomba, którą miał w głowie, wreszcie wybuchła.
– Ja też tak uważam. Jego moskiewska armia okazała się tylko mitem. Pewnie kazali mu się wypchać i wtedy nie wytrzymał.
– Żałuję, że tylu ludzi straciło życie, i na pewno wolałbym, żeby wszystko odbyło się w inny sposób, ale nie będę udawał, że mi szkoda Carlosa. On chciał, żebym to ja stracił zmysły.
– Kruppie uważa, że Szakala opanowała psychopatyczna żądza rozprawienia się z ludźmi, którzy pierwsi poznali się na jego szaleństwie – powiedział Aleks. – Teraz, kiedy już wie, że tu jesteś, a musimy przyjąć, że wie, będzie chciał przede wszystkim zabić ciebie. Wie, że później sam zginie, ale twoja śmierć ma być czymś w rodzaju symbolicznego spełnienia.
– Zdaje się, że za często rozmawiałeś z Panovem… Właśnie, ciekawe, jak sobie radzi.
– Mogę zaspokoić twoją ciekawość. Zadzwoniłem do Paryża o trzeciej w nocy – tam była wtedy piąta rano. Może stracić władzę w lewej ręce i częściowo w prawej nodze, ale wygląda na to, że się wyliże.
– Gówno mnie obchodzą jego ręce i nogi! Co z głową?
– Prawdopodobnie w porządku. Pielęgniarka oddziałowa skarżyła się, że jest okropnym pacjentem.
– Dzięki Bogu!
– Zawsze wydawało mi się, że jesteś agnostykiem.
– To symboliczne wyrażenie. Skonsultuj się z Mo, on ci wytłumaczy. – Jason dopiero teraz zauważył pistolet za paskiem Aleksa. – Nie sądzisz, że to może za bardzo rzucać się w oczy?
– Komu?
– Na przykład obsłudze – odparł Bourne. – Zadzwoniłem po coś do jedzenia i duży dzbanek kawy.
– Nic z tego. Krupkin kazał nam nikogo nie wpuszczać, a ja dałem mu słowo.
– To trąci paranoją…
– Też tak uważam, ale jesteśmy na jego terenie. Okna to również jego pomysł.
– Zaczekaj! – wykrzyknął Bourne. – A jeśli ma rację?
– Mało prawdopodobne, chociaż niewykluczone. Tyle tylko, że… – Aleks nie dokończył, bo Jason wyszarpnął spod marynarki swój egzemplarz graza i ruszył w kierunku drzwi apartamentu.
– Co robisz? – wykrzyknął Conklin.
– Chyba zbytnio ufam przeczuciom twojego przyjaciela, ale może warto zaryzykować… Stań tam – polecił Bourne, wskazując przeciwny kąt pokoju. – Drzwi będą otwarte, a kiedy kelner zapuka, powiedz mu po rosyjsku, żeby wszedł.
– A gdzie ty będziesz?
– We wnęce na korytarzu jest automat z lodami. Oczywiście nie działa, a obok stoi automat z pepsi, naturalnie też zepsuty. Jest tam jeszcze dość miejsca, żeby się schować.
– Dzięki Ci, Boże, że stworzyłeś kapitalistów, choć potem skierowałeś ich na błędną ścieżkę! Ruszaj!
Delta uchylił drzwi, wysunął ostrożnie głowę, rozejrzał się w obie strony, po czym wypadł na korytarz i popędził do głębokiej wnęki, gdzie stały dwie nieczynne maszyny. Wślizgnął się między bok jednej z nich a ścianę i lekko przykucnąwszy, zamarł w oczekiwaniu, czując, jak błyskawicznie drętwieją mu nogi, a w kolanach i napiętych mięśniach rodzą się ogniska dokuczliwego bólu; jeszcze kilka lat temu nie doświadczał żadnych nieprzyjemnych dolegliwości tego rodzaju. Na szczęście po niezbyt długim czasie usłyszał szelest kół toczących się po dywanowej wykładzinie. Szmer narastał coraz bardziej, aż wreszcie jego oczom ukazał się pchany przez kelnera wózek, nakryty długą, sięgającą niemal do podłogi serwetą. Bourne przyjrzał się uważnie kelnerowi, kiedy ten stanął przed drzwiami apartamentu; miał najwyżej dwadzieścia lat, był jasnowłosy, dość niski, poruszał się z wystudiowaną, typową w tym zawodzie uniżonością. Zapukał nieśmiało do drzwi. Żaden z niego Carlos, pomyślał Bourne, podnosząc się z niewygodnej pozycji. Usłyszał przytłumiony głos Conklina, zezwalający kelnerowi na wejście; kiedy chłopak otworzył drzwi i zaczął pchać wózek do wnętrza, Jason schował pistolet pod marynarkę i nachylił się, żeby rozmasować zdrętwiałe mięśnie łydki.