Литмир - Электронная Библиотека

Bourne odrzucił bezużyteczną broń i przeskoczył przez ogrodzenie. Lądując na ziemi, poczuł w lewej nodze przeraźliwy, paraliżujący ból. Co się stało? Dlaczego boli? Niech to szlag! Dokuśtykał z trudem do narożnika domu, przycisnął twarz do muru i wyjrzał ostrożnie. Leżąca na ziemi postać osunęła się bezwładnie na plecy, nie mając dość sił, by podeprzeć się ściskanym w rękach pistoletem. Jason pomacał na oślep dookoła siebie ręką, a znalazłszy spory kamień, rzucił go tak, żeby upadł za rannym człowiekiem. Odgłos, jaki się rozległ, przypominał do złudzenia chrobot żwiru przesuwającego się pod czyimiś stopami. Nieprzyjaciel odwrócił się raptownie, usiłował wycelować w tamtą stronę broń, lecz pistolet dwukrotnie wyślizgnął mu się z rąk.

Teraz! Bourne wypadł zza narożnika budynku, popędził przez żwirowy parking, rzucił się na rannego mężczyznę, w ciągu ułamka sekundy wyrwał mu ze słabnących dłoni pistolet maszynowy i uderzył go kolbą w głowę. Szczupły, niewysoki człowiek osunął się bezwładnie na ziemię, lecz w tej samej chwili drugi napastnik ponownie otworzył ogień, zasypując zrujnowaną poczekalnię gradem pocisków. Sądząc po głośności strzałów, znajdował się jeszcze bliżej niż przed chwilą. Trzeba go powstrzymać, pomyślał Jason, dysząc ciężko i czując ból każdego włókna naprężonych mięśni. Gdzie podział się człowiek, którym kiedyś byłem? Gdzie jest Delta, co się stało z kameleonem? Gdzie on jest?

Chwycił mocniej odebrany rannemu mężczyźnie pistolet maszynowy i podbiegł do bocznych drzwi budynku.

– Aleks, to ja! – ryknął. – Wpuść mnie. Mam broń! Drzwi otworzyły się z hukiem.

– Boże, ty żyjesz! – wykrzyknął Conklin z ciemności. Jason wpadł do wnętrza. – Mo jest w marnym stanie, dostał w pierś! Ten drugi nie żyje, a ja nie mogę dodzwonić się na wieżę. Chyba już tam byli. – Aleks zatrzasnął drzwi. – Na podłogę!

Przez wybite okna wpadła do środka ulewa pocisków. Bourne przyklęknął, odpowiedział krótką serią, a potem padł płasko na podłogę obok Conklina.

– Co się stało? – wydyszał z trudem, czując, jak gryzący pot zalewa mu oczy.

– Szakal!

– Jak mu się udało?

– Okpił nas wszystkich. Ciebie, Krupkina, Lavier, a najbardziej mnie. Rozpuścił pogłoskę, że wyjeżdża na jakiś czas, nie mówiąc dokąd. Wydawało nam się, że złapał przynętę, a tymczasem on podłożył nam swoją… Boże, i to jak! Powinienem był się domyślić, to było zbyt proste. Wybacz mi, Davidzie. Bóg mi świadkiem, okropnie mi przykro.

– Więc to on jest tam, na zewnątrz, prawda? Chce nas sam zabić, tylko to jest dla niego ważne…

Nagle przez okno wleciała zapalona latarka. Jason błyskawicznie nacisnął spust swego MAC- 10 i roztrzaskał ją na kawałki, ale nie zdążył zapobiec nieszczęściu: przez ułamek sekundy wszyscy byli doskonale widoczni.

– Tutaj! – wrzasnął Aleks i rzucił się rozpaczliwie za drewniany kontuar, pociągając za sobą Bourne'a. W oknie pojawiła się na chwilę czarna, niewyraźna sylwetka i posłała morderczą serię w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą leżeli. Po dwóch lub trzech sekundach ogień ustał, zakończony metalicznym szczękiem.

– Musi zmienić magazynek! – szepnął Bourne do ucha Aleksowi. – Zostań tutaj!

Zerwał się z podłogi i wybiegł na zewnątrz przez główne drzwi – maksymalnie skoncentrowany, spięty, gotów zabijać, jeśli tylko pozwolą mu na to jego lata. Muszą pozwolić!

Przeczołgał się przez bramę, której nie zamknął odprowadzając Marie, skręcił w prawo i popełzł wzdłuż ogrodzenia. Był znowu Deltą z "Meduzy"!

Co prawda nie otaczała go przyjazna dżungla, ale mógł wykorzystać rozjaśnioną blaskiem księżyca ciemność i ślizgające się po ziemi plamy czarnego, nieprzeniknionego cienia, rzucane przez wędrujące po niebie obłoki. Musisz to wykorzystać! Przecież właśnie tego cię nauczono wiele lat temu. Nieważne, jak dawno! Zrób to! Bestia, która czai się zaledwie kilka metrów od ciebie, chce cię zabić, chce zabić twoją żonę i dzieci! Chce je zamordować!

Siła, która nagle wstąpiła w jego obolałe mięśnie, wzięła się z rozpaczy i wściekłości. Zdawał sobie doskonale sprawę, że jeśli chce zrobić z niej użytek, musi działać błyskawicznie, najszybciej jak tylko potrafi. Czołgał się wzdłuż ogrodzenia okalającego lotnisko, przygotowany na to, że w każdej chwili może dostrzec nieprzyjaciela lub sam zostać dostrzeżony; w rękach ściskał pistolet maszynowy, ani na chwilę nie zdejmując palca ze spustu. Nie dalej niż dziesięć metrów przed sobą dostrzegł dwa grube drzewa otoczone kępą gęstych krzewów; gdyby udało mu się tam dotrzeć, zyskałby znaczną przewagę, bo miałby zabójcę przed sobą jak na dłoni, a sam stałby się dla niego niewidoczny.

Udało się. Niemal w tej samej chwili do jego uszu dobiegł brzęk tłuczonego szkła, a potem terkot serii tak długiej, że na pewno musiał zostać opróżniony cały magazynek. Wyjrzał ostrożnie spomiędzy krzewów; stojąca przy oknie postać cofnęła się, żeby ponownie załadować broń. Zabójca w ogóle nie wziął pod uwagę możliwości czyjegoś wydostania się z budynku! Wszyscy się starzejemy, nawet Carlos, pomyślał Jason Bourne. Dlaczego nie wziął ze sobą oślepiających flar, niezbędnych przy tego typu akcjach? Co się stało z bystrymi oczami i sprawnymi dłońmi, które potrafiły błyskawicznie zmienić magazynek nawet w całkowitej ciemności?

Ciemność. Kolejna chmura zasłoniła żółtą tarczę księżyca. Zupełna ciemność. Jason przeskoczył na drugą stronę ogrodzenia i podbiegł bezszelestnie do pierwszego z dwóch rosnących blisko siebie drzew. Mógł tu stanąć normalnie i zastanowić się nad sposobem działania.

Coś tu się nie zgadzało. W postępowaniu przeciwnika dostrzegał pewien prymitywizm, który zupełnie nie pasował do Szakala. Owszem, udało mu się odizolować stojący przy płycie lotniska budyneczek, ale uczynił to bez choćby odrobiny finezji, za to przy użyciu brutalnej siły; ma się rozumieć siła także była potrzebna, ale Carlos powinien był przewidzieć, że podczas konfrontacji z Jasonem Bourne'em może się okazać niewystarczająca.

Stojąca przy roztrzaskanym oknie postać odsunęła się o krok, oparła o ścianę i sięgnęła po zapasowy magazynek. Jason wyskoczył z ukrycia i popędził w jej stronę, naciskając bez chwili przerwy spust swego MAC- 10. Pociski wzbijały fontanny ziemi przy stopach zabójcy, a niektóre trafiały w ścianę, odrywając płaty tynku.

– To już koniec! – ryknął Bourne, przerywając ogień. – Jesteś trupem, Carlos, Wystarczy, że jeszcze raz nacisnę spust, i po tobie!

Stojący przy ścianie mężczyzna rzucił broń na ziemię.

– Nie jestem Carlosem, panie Bourne – oświadczył morderca z Larchmont w stanie Nowy Jork. – Już się kiedyś spotkaliśmy, ale nie jestem tym, za kogo mnie pan bierze.

– Kładź się, sukinsynu! – Zabójca natychmiast wykonał polecenie. Jason podszedł do niego. – Nogi szeroko, ręce też! – Także i ten rozkaz został bezzwłocznie wykonany. – Podnieś głowę!

Bourne przez dłuższą chwilę wpatrywał się w twarz oświetloną jedynie słabym bursztynowym blaskiem lamp wyznaczających brzegi pasa startowego.

– Widzi pan? – zapytał Mario. – Wziął mnie pan za kogoś innego.

– Mój Boże…! – wyszeptał Bourne, nawet nie starając się ukryć zdumienia. – To ty byłeś w posiadłości Swayne'a w Manassas! Najpierw chciałeś zabić Kaktusa, a potem mnie!

– Takie otrzymałem zlecenie, panie Bourne, nic więcej.

– A kontroler? Co zrobiłeś z kontrolerem w wieży?

– Nie zabijam dla przyjemności. Jak tylko sprowadził na ziemię ten samolot z Poitiers, kazałem mu odejść… Przykro mi, ale pańska żona także była na liście. Jest matką, więc cieszę się, że nie udało mi się jej dosięgnąć.

– Kim jesteś, do diabła?

– Już panu powiedziałem: najemnym pracownikiem.

– Widziałem lepszych.

– Być może nie dorównuję panu, ale mimo to dobrze służę swojej organizacji.

– Boże, jesteś z "Meduzy"!

– Mogę panu powiedzieć tylko tyle, że już słyszałem tę nazwę… Może od razu wyjaśnijmy sobie pewną sprawę, panie Bourne: nie mam najmniejszego zamiaru tylko z powodu jakiegoś głupiego kontraktu osierocić moich dzieci. To nie jest tego warte, a one zbyt wiele dla mnie znaczą.

– Spędzisz sto pięćdziesiąt lat w więzieniu, a i to pod warunkiem, że będziesz sądzony w stanie, w którym nie ma kary śmierci.

– Zbyt wiele wiem, panie Bourne. Ani mnie, ani nikomu z mojej rodziny nie spadnie nawet włos z głowy. Co najwyżej zmienimy nazwisko i wyjedziemy na jakąś zaciszną farmę w Dakocie albo Wyoming. Widzi pan, ja wiedziałem, że prędzej czy później nadejdzie taka chwila…

– I nadeszła, sukinsynu! Mój przyjaciel jest ciężko ranny. Ty to zrobiłeś!

– Czy w takim razie chce pan zawrzeć układ, panie Bourne?

– Jaki układ, do cholery?

– Pół mili stąd czeka na mnie szybki samochód. – Zabójca z Larchmont wydobył zza paska miniaturowy nadajnik. – Może tu być za niecałą minutę. Jestem pewien, że kierowca zna drogę do najbliższego szpitala.

– Więc go wezwij!

– W porządku, panie Bourne – odparł Mario, naciskając guzik.

Morris Panov został natychmiast odwieziony na salę operacyjną, natomiast Louis DeFazio, jako lżej ranny, trafił do izolatki. W wyniku błyskawicznych, ściśle tajnych negocjacji między Waszyngtonem i Paryżem przestępca znany jako Mario znalazł się pod opieką ambasady USA w stolicy Francji.

Kiedy ubrany na biało lekarz wszedł do poczekalni, Conklin i Bourne natychmiast poderwali się na nogi.

– Nie chcę was uspokajać, bo mogłoby się to okazać największym błędem w mojej karierze – oznajmił po francusku chirurg. – Wasz przyjaciel ma przebite oba płuca, a także ścianę serca. W najlepszym wypadku jego szansę na przeżycie mają się jak cztery do sześciu… Niestety na jego niekorzyść. Całe szczęście, że jest silnym człowiekiem, bardzo pragnącym żyć. Są chwile, kiedy wszystko zależy wyłącznie od tego. Na razie nie mogę wam powiedzieć nic więcej.

– Dziękujemy, doktorze.

Jason odwrócił się już, żeby odejść.

– Chciałbym skorzystać z telefonu – zwrócił się do lekarza Aleks. – Powinienem pojechać do naszej ambasady, ale już nie zdążę. Czy mogę mieć jakąś gwarancję, że nikt mnie tu nie podsłucha?

138
{"b":"97555","o":1}