– Przywieźliście to, co zamówiliśmy? – zapytał Mario.
– Wszystko jest tam – odparła hrabina, wskazując na stojącą na krześle czarną walizeczkę.
– Samochód! Muszę mieć szybki samochód! – wykrzyknął DeFazio.
– Czeka na zewnątrz – poinformował go hrabia. – Kierowca wie, dokąd was zawieźć.
– Chodźmy, cugino. Musimy zarobić na naszą nagrodę.
Prywatne lotnisko w Pontcarre było zupełnie puste, jeśli nie liczyć samotnego urzędnika siedzącego za biurkiem w niewielkiej salce odpraw i kontrolera lotów, który za dodatkową opłatą zgodził się przedłużyć nieco swoją służbę. Aleks Conklin i Mo Panov pozostali dyskretnie w budynku, natomiast Jason wyprowadził Marie na zewnątrz, w pobliże bramy i metalowego płotu okalającego płytę lotniska. Dwa rzędy bursztynowych świateł wyznaczały pas dla samolotu z Poitiers; zapalono je zaledwie kilka minut temu.
– To już nie potrwa długo – powiedział Jason.
– Wszystko jest kompletnie bez sensu – odparła żona Davida Webba. – Bez sensu…
– Nie ma żadnego powodu, żebyś tu została, a co najmniej kilka, byś jak najszybciej wyjechała. Co chcesz osiągnąć, siedząc samotnie w Paryżu? Aleks ma rację. Jeżeli ludzie Carlosa wpadną na twój ślad, wezmą cię jako zakładniczkę. Dlaczego chcesz ryzykować?
– Dlatego że na pewno uda mi się ukryć, a poza tym, nie mam zamiaru być dziesięć tysięcy mil od ciebie. Musi mi pan wybaczyć, panie Bourne, ale bardzo się o pana troszczę. I boję.
Jason spojrzał na nią, zadowolony, że w ciemności kobieta nie może dostrzec jego oczu.
– W takim razie bądź rozsądna i rusz głową – powiedział chłodno, nagle czując się bardzo stary, zbyt stary na to, żeby udawać całkowity brak uczucia. – Wiemy, że Carlos jest w Moskwie, a Krupkin depcze mu po piętach. Dymitr przerzuci nas tam jutro z samego rana i wszyscy będziemy pod ochroną KGB w najlepiej strzeżonym mieście na świecie. Czego jeszcze chcesz?
– Trzynaście lat temu w Nowym Jorku chronił cię cały rząd Stanów Zjednoczonych, a nie powiem, żeby wyszło ci to na dobre.
– Nie porównuj tych spraw, bo to nie ma najmniejszego sensu. Wtedy Szakal wiedział dokładnie, dokąd idę i kiedy tam będę, a teraz nawet nie ma pojęcia o tym, że ruszamy za nim do Moskwy. Ma inne sprawy na głowie, dla niego bardzo ważne, i myśli, że zostaliśmy w Paryżu. Właśnie dlatego kazał swoim ludziom nas śledzić.
– Co będziecie robić w Moskwie?
– Dowiemy się, jak się tam znajdziemy, ale na pewno coś bardziej sensownego niż tutaj, w Paryżu. Krupkin zabrał się ostro do pracy. Wszyscy mówiący po francusku wyżsi oficerowie z placu Dzierżyńskiego są pod ścisłą obserwacją. Dymitr twierdzi, że znajomość francuskiego zdecydowanie zawęziła krąg podejrzanych i że lada chwila coś powinno pęknąć… Na pewno pęknie. Mamy teraz przewagę, a ja nie mogę jej zmarnować z twojego
powodu. Muszę wiedzieć, że nic ci nie grozi.
– To chyba najmilsza rzecz, jaką usłyszałam od ciebie od trzydziestu sześciu godzin.
– Możliwe. Sama dobrze wiesz o tym, że powinnaś być z dziećmi. Będziecie tam bezpieczni, poza zasięgiem Carlosa, a poza tym dzieciaki bardzo cię potrzebują. Pani Cooper to wspaniała osoba, ale przecież nie jest ich matką. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby twój brat nauczył już Jamiego palić cygara i grać w monopol na prawdziwe pieniądze.
Marie spojrzała na męża; mimo ciemności dostrzegł na jej twarzy lekki uśmiech.
– Dziękuję. Potrzebowałam tego.
– Kiedy to prawda. Jeżeli wśród służby są jakieś atrakcyjne dziewczyny, to całkiem możliwe, że nasz syn stracił już dziewictwo.
– David! – Bourne umilkł. Marie zachichotała cicho, po czym dodała: – Wydaje mi się, że nie mogę podjąć z tobą dyskusji na ten temat.
– Co, pani doktor St. Jacques, gdyby miała pani choćby najsłabsze argumenty, na pewno by to pani uczyniła. Zdążyłem się tego nauczyć przez ostatnie trzynaście lat.
– Mimo to nadal nie chcę lecieć do Waszyngtonu, tym bardziej taką zwariowaną trasą! Najpierw do Marsylii, potem do Londynu, a dopiero stamtąd za ocean! Czy nie prościej było wsadzić mnie w jakiś samolot odlatujący z Orły bezpośrednio do Stanów?
– To pomysł Petera Hollanda. Jak się z nim spotkasz, będziesz mogła go o to zapytać, bo nie jest zbyt rozmowny przez telefon. Mam wrażenie, że nie chce mieć nic do czynienia z francuskimi władzami, bo obawia się przecieku. Najlepiej wtopić się w tłum na trasie, której na pewno nie będą mieli pod obserwacją.
– Więcej czasu przesiedzę na lotniskach niż w samolocie!
– Na to wygląda, więc uważaj, żeby nikt nie zaglądał ci pod spódnicę i weź ze sobą Biblię.
– Wielkie dzięki. – Marie wyciągnęła rękę i dotknęła jego twarzy. – Znowu cię słyszę, Davidzie.
Bourne nie zareagował na muśnięcie jej palców.
– Słucham?
– Nic… Czy mogę cię prosić o przysługę?
– O jaką? – zapytał Jason bezbarwnym tonem.
– Sprowadź mi z powrotem Davida. Na stałe.
– Zobaczmy, co z samolotem – powiedział głucho Bourne, biorąc ją delikatnie za ramię i prowadząc z powrotem do budynku. Starzeję się i coraz trudniej przychodzi mi być tym, kim byłem kiedyś. Kameleon wymyka mi się. Wyobraźnia pracuje już inaczej niż przed laty. Ale nie mogę się wycofać! Nie teraz! Odejdź ode mnie, Davidzie!
W chwili, kiedy weszli do środka, rozległ się dzwonek telefonu. Urzędnik podniósł słuchawkę.
– Oui? – Słuchał w milczeniu około pięciu sekund. – Merci. – Odłożywszy słuchawkę, zwrócił się po francusku do czworga oczekujących: – Dzwonili z wieży. Samolot z Poitiers wyląduje za mniej więcej cztery minuty.
Pilot prosi, żeby pani była gotowa, madame, bo chce natychmiast wystartować i uciec przed złą pogodą.
– Tak samo jak ja – odparła Marie. Pożegnała się krótko, ale serdecznie z Conklinem i Panovem i wyszła z mężem na zewnątrz. – Właśnie sobie przypomniałam: gdzie się podziali ludzie Krupkina? – zapytała, kiedy Jason otworzył furtkę i ruszyli razem w kierunku oświetlonego pasa startowego.
– Nie potrzebujemy ich ani nie chcemy – odparł Bourne. – Widziano nas razem na Avenue Montaigne, więc należy przypuszczać, że od tej pory ambasada jest cały czas pod ścisłą obserwacją. Ponieważ nie było tam żadne go ruchu ani żaden samochód nie wyjechał nagle z piskiem opon, ludzie Szakala nie mieli powodu, żeby wszczynać alarm.
– Rozumiem. – W powietrzu pojawiła się niewielka maszyna. Zatoczyła z wyciem silników pojedyncze koło nad lotniskiem, po czym zaczęła schodzić do lądowania na pasie długości kilometra. – Bardzo cię kocham, Davidzie – powiedziała Marie. Musiała podnieść głos, żeby przekrzyczeć ryk kołującego w ich stronę samolotu.
– On też cię kocha – odparł Jason, na próżno usiłując uporządkować skaczące mu przed oczami obrazy. – I ja cię kocham.
Samolot wyłonił się z ciemności rozjaśnionej jedynie blaskiem bursztynowych lamp. Była to biała, przypominająca kształtem pocisk maszyna o krótkich skrzydłach w układzie delty, nadających jej wygląd rozgniewanego owada. Pilot wykonał szeroki skręt i wcisnął hamulce; w tej samej chwili otworzyły się drzwi, a metalowe schodki rozwinęły się błyskawicznie i dotknęły betonowej płyty lotniska. Jason i Marie pobiegli w kierunku wejścia.
To, co się zdarzyło potem, nastąpiło tak nagle, jakby znienacka oboje dostali się w środek szalejącego wiru śmierci. Strzały! Serie z dwóch pistoletów maszynowych – jeden był bliżej, drugi nieco dalej – roztrzaskujące szyby, siekące na drzazgi drzwi i futryny. Z wnętrza budynku dobiegł przeraźliwy, śmiertelny krzyk.
Bourne chwycił Marie oburącz w pasie, podniósł i niemal wrzucił do wnętrza samolotu.
– Zamykaj drzwi i startuj! – ryknął do pilota.
– Mon Dieu! – wykrzyknął przez uchylone okienko siedzący za sterami mężczyzna. – Allez- vous- en!
Zawyły silniki i maszyna skoczyła do przodu. Jason padł płasko na ziemię, odprowadzając wzrokiem oddalający się samolot. Przez moment mignęła mu przyciśnięta do szyby twarz Marie z szeroko otwartymi ustami, przez które z pewnością wydobywał się histeryczny krzyk, a potem mały odrzutowiec zaczął raptownie nabierać prędkości. Marie była bezpieczna.
Ale nie Bourne. Ze wszystkich stron otaczał go blask bursztynowych świateł. Mógł stać, kucać lub klęczeć, ale zawsze był wyraźnie widoczny. Pozostało mu tylko jedno wyjście; wyrwał zza paska pistolet – uświadomił sobie, że dostał go od Bernardine'a – i popędził zygzakiem w kierunku wysokiej trawy zaczynającej się zaraz za krawędzią betonowej płyty lotniska.
Strzały rozległy się ponownie, ale tym razem były pojedyncze i dochodziły z wnętrza budynku, w którym tymczasem wygaszono wszystkie światła. Panov nie miał broni, więc strzelać mógł albo Conklin, albo urzędnik, jeżeli był uzbrojony. W takim razie kto zginął…? Nie było teraz czasu na rozmyślania. Z bliższego pistoletu maszynowego posypał się grad kul, zarówno na budyneczek, jak i na teren przy bramie.
Zaraz potem do kanonady przyłączył się drugi napastnik; sądząc z odgłosów, znajdował się po drugiej stronie domku mieszczącego poczekalnię. Po kilku sekundach odpowiedziały mu dwa pojedyncze strzały. Gdy umilkły, rozległ się bolesny okrzyk – okrzyk dochodzący z drugiej strony budynku.
– Trafili mnie!
Jeden z nieprzyjaciół został unieszkodliwiony! Jason ostrożnie uniósł głowę nad trawę i rozejrzał się dookoła. Kątem oka dostrzegł w ciemności jakieś poruszenie, więc posłał tam pocisk, a potem zerwał się z ziemi i popędził w kierunku bramy, naciskając raz za razem spust, aż wreszcie opróżnił cały magazynek. Udało mu się jednak osiągnąć to, co zamierzał, to znaczy przedostać się na wschodnią stronę budynku, gdzie kończył się pas startowy, a wraz z nim równoległe rzędy bursztynowych świateł. Podkradł się ostrożnie do odcinka, na którym sięgające do pasa ogrodzenie biegło równolegle do ściany budowli; dostrzegł na białym żwirze parkingu wijącą się z bólu postać. Ranny człowiek trzymał w dłoniach pistolet maszynowy, ale nie strzelał, tylko oparł się na nim i dźwignął się do półsiedzącej pozycji.
– Cugino! – zawołał. – Pomóż mi! – Odpowiedziała mu kolejna ulewa ognia z zachodniej flanki. – Boże, ja umieram! – wyskrzeczał ranny. Drugi zabójca ponownie nacisnął spust; pociski wpadały do wnętrza poczekalni przez wybite okna, niszcząc wszystko, co znalazło się na ich drodze.