Nic. Ale to na pewno wiadomość od Davida, była tego pewna! Szukał jej na Trocadero, a teraz posłużył się słowem- kluczem, znanym tylko im dwojgu! Mój kochany, najdroższy, jednak cię znalazłam! Zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że nie może zostać w ciasnym pokoiku, przechadzając się nerwowo od ściany do ściany i biorąc co minuta słuchawkę do ręki. "Kiedy jesteś w stresującej sytuacji i czujesz, że musisz coś robić, bo w przeciwnym wypadku nie wytrzymasz napięcia, znajdź jakieś miejsce, w którym możesz się poruszać, nie zwracając na siebie uwagi. Koniecznie musisz się poruszać! Nie wolno ci dopuścić do tego, żeby ciśnienie rozsadziło cię od środka!" Jedna z lekcji Jasona Bourne'a… Marie ubrała się tak szybko, jak chyba jeszcze nigdy w życiu, oddarła dół strony "Tribune" i wyszła pośpiesznie z pokoju. Nadludzkim wysiłkiem opanowała się, by nie pobiec do windy, ale jednocześnie pragnęła zaraz, najszybciej jak tylko można, znaleźć się na zatłoczonych ulicach Paryża, gdzie będzie mogła się poruszać, nie wzbudzając podejrzeń. Od jednej budki telefonicznej do drugiej…
Wydawało jej się, że jazda windą trwa całą wieczność, a w dodatku dzieliła kabinę z irytującym amerykańskim małżeństwem – on był obładowany aparatami fotograficznymi, ona miała jaskrawy makijaż i wysoko utre- fione włosy, które wyglądały tak, jakby zalano je szybko schnącym betonem. Oboje żalili się głośno, że prawie nikt w całym Paryżu nie mówi po angielsku. Na szczęście drzwi wreszcie otworzyły się i Marie wyszła do zatłoczonego holu.
Ruszyła po marmurowej posadzce prosto w kierunku dużych, szklanych drzwi osadzonych w bogato zdobionej futrynie, ale nagle zatrzymała się, kątem oka dostrzegła bowiem, że na jej widok starszy, dystyngowany mężczyzna, ubrany w prążkowany garnitur i siedzący w fotelu po prawej stronie, pochylił się do przodu i wlepił w nią zdumione spojrzenie.
– Marie St. Jacques! – wyszeptał z niedowierzaniem. – Na litość boską, niech pani stąd ucieka!
– Pan wybaczy, ale… Słucham?
Mężczyzna podniósł się z trudem z miejsca; twarz miał cały czas skierowaną w jej stronę, ale jego oczy wędrowały bezustannie po całym holu.
– Nikt nie może pani tutaj zobaczyć! – powiedział szeptem, lecz mimo to jego głos nic nie stracił na stanowczości. – Proszę na mnie nie patrzeć! Niech pani opuści głowę i spojrzy na zegarek. – Bernardine odwrócił się w kierunku ludzi siedzących na fotelach i mówił dalej, prawie nie poruszając ustami: – Proszę wyjść przez drzwi po lewej stronie, te, którymi wnoszą i wynoszą bagaż. Szybko!
– Nie! – odparła Marie, wpatrując się w zegarek. – Pan wie, kim jestem, ale ja pana nie znam!
– Jestem przyjacielem pani męża.
– Mój Boże, on tu jest?
– Pytanie brzmi, skąd pani się tutaj wzięła?
– Kiedyś mieszkałam w tym hotelu. Miałam nadzieję, że David przypomni sobie o tym.
– Przypomniał sobie, ale obawiam się, że w niewłaściwym kontekście. Mon
Dieu, na pewno by go nie wybrał, gdyby było inaczej! Niech pani stąd idzie!
– Nie pójdę! Muszę go odnaleźć. Gdzie on jest?
– Pójdzie pani albo już nigdy nie ujrzy go pani żywego. Zamieściliśmy wiadomość w "Tribune"…
– Wiem, mam tę stronę w torebce. Meemom…
– Proszę zadzwonić za kilka godzin.
– Nie może pan mi tego zrobić!
– A pani nie może tego zrobić jemu! Zabije go pani! Proszę stąd iść, szybko!
Czując, jak po policzkach spływają jej łzy żalu i wściekłości, Marie ruszyła w kierunku znajdujących się z lewej strony holu drzwi. Rozpaczliwie pragnęła się odwrócić, ale jednocześnie wiedziała doskonale, że tego nie zrobi. Przed samym progiem wpadła na umundurowanego tragarza, wnoszącego do środka walizki.
– Pardon, madame!
– Moi aussi… – wymamrotała, omijając bagaże. Co teraz ma zrobić? Co powinna zrobić? David jest gdzieś w hotelu, w tym hotelu! Jakiś obcy człowiek poznał ją i kazał jej szybko odejść. O co tu chodzi? Boże, ktoś chce zabić Davida! Ten mężczyzna tak właśnie powiedział… Ale kto to jest, ten "ktoś"? Gdzie się schował?
Pomóż mi, Jason! Na litość boską, powiedz mi, co mam robić! Jason…? Tak, Jason! Stała bez ruchu na chodniku; wpatrywała się nie widzącym spojrzeniem w zatrzymujące się przed hotelem samochody i ubranego w złoconą liberię portiera, który witał wchodzących, pozdrawiał stałych gości i rozsyłał we wszystkie strony zabieganych boyów hotelowych. Niedaleko zdobiącego wejście do hotelu baldachimu przystanęła duża, czarna limuzyna z dyskretnymi religijnymi symbolami na przednich drzwiach. Nie wiadomo dlaczego Marie utkwiła wzrok w małym emblemacie; miał nie więcej niż piętnaście centymetrów średnicy i przedstawiał złoty krzyż spowity biskupim fioletem. Zamrugała raptownie powiekami i wstrzymała oddech; widziała już kiedyś ten znak. Nie mogła sobie przypomnieć, gdzie i kiedy, ale była pewna, że z widokiem tym wiązały się jakieś okropne przeżycia.
Szeroko uśmiechnięty portier otworzył najpierw przednie, a potem tylne drzwi i z samochodu wysiadło pięciu księży. Czterej z nich natychmiast wmieszali się w tłum, zajmując pozycje z przodu i z tyłu samochodu. Jeden prawie otarł się o Marie; przez ułamek sekundy widziała z bliska twarz i błyszczące, czujne oczy. Z pewnością nie były to oczy człowieka oddanego służbie Bogu… W tej samej chwili przypomniała sobie, skąd zna widniejący na drzwiach samochodu symbol.
Wiele lat temu, kiedy David – Jason – był poddawany przez Panova gruntownej terapii psychicznej, Mo między innymi kazał mu rysować wszystko, co przychodziło mu na myśl, wszystkie kształty, jakie z takich czy innych powodów utkwiły Davidowi w pamięci. Najczęściej występującą figurą był właśnie krzyż opasany czymś w rodzaju zwoju materiału… Szakal!
Nagle Marie przeniosła spojrzenie na przecinającego ulicę człowieka. Był wysoki, ubrany w ciemny sweter i czarne spodnie, lekko utykał i osłaniał sobie dłonią twarz przed drobną mżawką, która już niebawem miała zamienić się w prawdziwy deszcz. Mężczyzna tylko udawał, że kuleje! Ten sposób poruszania, charakterystyczny ruch ramion… David!
Stojący dwa metry od niej ksiądz także to zauważył. Natychmiast podniósł do ust miniaturowe radio, ale nie zdążył nic powiedzieć, gdyż Marie rzuciła się na niego jak tygrysica, wbijając paznokcie w twarz przebranego za księdza mordercy.
– David! – krzyknęła przeraźliwie, kalecząc do krwi twarz fałszywego kapłana.
Na rue de Rivoli wybuchła szaleńcza kanonada. Tłum ogarnęła panika; ludzie, wrzeszcząc co sił w płucach, szukali schronienia w hotelu lub starali się uciec na drugą stronę jezdni, byle dalej od koszmaru, który nagle eksplodował w sercu wielkiego miasta. Marie, silna dziewczyna z kanadyjskiej farmy, zdołała podczas szamotaniny wyrwać człowiekowi Szakala ukryty pod sutanną pistolet i strzelić mu z bliska w głowę; z rozerwanej czaszki wytrysnęła fontanna krwi i mózgu.
– Jason! – krzyknęła ponownie, zdając sobie z przerażeniem sprawę, że stojąc nad zbryzganym krwią ciałem stanowi doskonały cel. Nagle nadeszło ocalenie: stary Francuz, który przed chwilą rozpoznał ją w holu, wybiegł na ulicę z pistoletem w dłoni. Oddał kilka strzałów w kierunku czarnej limuzyny, a następnie skierował broń w bok i celnym pociskiem strzaskał nogę jednemu z księży.
– Mon ami! – ryknął Bernardine.
– Tutaj! – odezwał się Bourne. – Gdzie ona jest?
– A votre droite! Aupres de… – Rozległ się pojedynczy, głośny wystrzał. Bernardine padł na chodnik. – Les Capucines, mon ami. Les Capucines! – Kolejny strzał pozbawił go życia.
Marie stała jak sparaliżowana, nie mogąc się poruszyć. Następujące błyskawicznie po sobie wydarzenia odbierała jak lodowatą ulewę, chłoszczącą bezlitośnie jej twarz i uniemożliwiającą jakąkolwiek reakcję. Po chwili jej ciałem wstrząsnął spazmatyczny szloch; osunęła się najpierw na kolana, a potem padła bezwładnie na jezdnię.
– Moje dzieci… – wyszeptała do człowieka, który się nad nią pochylił. – Boże, moje dzieci…
– Nasze dzieci! – poprawiłją Jason Bourne głosem, który w niczym nie przypominał głosu Davida Webba. – Musimy stąd natychmiast zniknąć, rozumiesz?
– Tak… Tak! – Marie nadludzkim wysiłkiem podniosła się na nogi, podtrzymywana przez mężczyznę, którego zarazem znała i nie znała. – David!
– Oczywiście, że to ja. Chodźmy!
– Przerażasz mnie…
– Sam siebie przerażam. Szybko! Bernardine dał nam szansę ucieczki. Trzymaj mnie mocno za rękę i biegnij ze mną!
Popędzili rue de Rivoli, skręcili w bulwar St. Michel, lecz zwolnili dopiero wtedy, gdy widok przechadzających się niespiesznie chodnikami ludzi potwierdził, że znaleźli się już daleko od potworności hotelu Meurice. Skręcili w wąską przecznicę, zatrzymali się i mocno objęli.
– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytała Marie, trzymając w dłoniach twarz męża. – Dlaczego od nas uciekłeś?
– Dlatego że bez was mogę lepiej działać, wiesz o tym.
– Kiedyś było inaczej, Davidzie… A może powinnam powiedzieć Jasonie?
– Imiona nie mają znaczenia. Musimy uciekać!
– Dokąd?
– Nie jestem pewien, ale musimy, nie mamy wyboru! Może nam się uda dzięki Francois!
– To był ten stary Francuz?
– Nie mówmy teraz o nim, dobrze? I tak już jestem wystarczająco roztrzęsiony.
– Jak chcesz. Ale czemu on krzyczał coś o Les Capucines?
– To właśnie nasza szansa ucieczki. Jest tam samochód, z którego możemy skorzystać. Chodźmy!
Niepozorny peugeot jechał autostradą prowadzącą na południe od Paryża, w kierunku Villeneuve- St. Georges. Marie siedziała przytulona do męża, obejmując obiema rękami jego ramię, jednocześnie świadoma tego, że nie odwzajemniał się jej nawet połową tego ciepła, które starała się mu przekazać. Człowiek siedzący za kierownicą był zaledwie w niewielkiej części Davidem Webbem; w tej chwili bezapelacyjną przewagę zdobył Jason Bourne.
– Powiedz coś do mnie, na litość boską! – wykrzyknęła rozpaczliwie.
– Myślę… Dlaczego przyleciałaś do Paryża?
– Boże! – wybuchnęła Marie. – Żeby cię odnaleźć! Żeby ci pomóc!
– Nie wątpię, że to ci się wydawało słuszne… Teraz chyba jednak wiesz, że byłaś w błędzie?