Z trapezu na na trapez, w ciszy po po nagle zmilkłym werblu, przez przez zaskoczone powietrze, szybszy niż niż ciężar ciała, które znów znów nie zdążyło spaść. Sam. Albo jeszcze mniej niż sam, mniej, bo ułomny, bo mu brak brak skrzydeł, brak mu bardzo, brak, który go zmusza do wstydliwych przefrunięć na nie upierzonej już tylko nagiej uwadze. Mozolnie lekko, z cierpliwą zwinnością, w wyrachowanym natchnieniu. Czy widzisz, jak on się czai do lotu, czy wiesz, jak on spiskuje od głowy do stóp przeciw takiemu, jakim jest; czy wiesz, czy widzisz, jak chytrze się przez dawny kształt przewleka i żeby pochwycić w garść rozkołysany świat nowo zrodzone z siebie wyciąga ramiona – piękniejsze ponad wszystko w jednej tej w tej jednej, która zresztą już minęła, chwili. |