Kioto ma szczęście, szczęście i pałace, skrzydlate dachy, schodki w gamach. Sędziwe, a zalotne, kamienne, a żywe, drewniane, a tak jakby z nieba w ziemię rosło. Kioto jest miastem pięknym aż do łez. Prawdziwych łez pewnego pana, znawcy zabytków, miłośnika, który w rozstrzygającej chwili, przy zielonym stole zawołał, że jest przecież tyle gorszych miast – i rozpłakał się nagle na swoim krzesełku. Tak ocalało Kioto od Hiroszimy stanowczo piękniejsze. Ale to dawne dzieje. Nie mogę wiecznie myśleć tylko o tym ani pytać bez przerwy, co będzie, co będzie. Na co dzień wierzę w trwałość, w perspektywy historii. Nie potrafię gryźć jabłek w nieustannej grozie. Słyszę, że Prometeusz ten i ów chodzi w kasku strażackim i cieszy się z wnucząt. Pisząc te swoje wiersze zastanawiam się, co w nich, za ile lat wyda się śmieszne. Już tylko czasem ogarnia mnie strach. W podróży. W obcym mieście. Gdzie z cegły mur jak mur, wieża stara, bo stara, łupina tynku pod byle zbyć gzymsem, pudła mieszkalne nowych dzielnic, nic, drzewko bezradne. Co by tu robił ten wrażliwy pan, miłośnik, znawca. Pożal się z gipsu boże. Westchnij klasyku fabrycznym popiersiem. Już tylko czasem w mieście, jakich wiele. W pokoju hotelowym. Z widokiem na rynnę i z niemowlęcym krzykiem kota pod gwiazdami. W mieście, gdzie dużo ludzi, więcej niż na dzbanach, na filiżankach, spodkach, parawanach. W mieście, o którym wiem tę jedną rzecz, że to nie Kioto, nie Kioto na pewno. |