Już tylko obejmujemy. Obejmujemy żywego. Susem już tylko serca umiejąc go dopaść. Ku zgorszeniu pajęczycy, krewnej naszej po kądzieli, on nie zostanie pożarty. Pozwalamy jego głowie, od wieków ułaskawionej, spocząć na naszym ramieniu. Z tysiąca bardzo splątanych powodów mamy w zwyczaju słuchać, jak oddycha. Wygwizdane z misterium. Rozbrojone ze zbrodni. Wydziedziczone z żeńskiej grozy. Czasem tylko paznokcie błysną, drasną, zgasną. Czy wiedzą, czy choć mogą się domyślić, jakiej fortuny są ostatnim srebrem? On już zapomniał uciekać przed nami. Nie zna, co to na karku wielooki strach. Wygląda, jakby ledwie zdołał się urodzić. Cały z nas. Cały nasz. Z błagalnym cieniem rzęsy na policzku. Z rzewnym strumykiem potu między łopatkami. Taki nam teraz jest i taki zaśnie. Ufny. W uścisku przedawnionej śmierci. |