Więc to jest jego matka. Ta mała kobieta. Szarooka sprawczyni. Łódka, w której przed laty przypłynął do brzegu. To z niej się wydobywał na świat, na niewieczność. Rodzicielka mężczyzny, z którym skaczę przez ogień. Więc to ona, ta jedyna, co go sobie nie wybrała gotowego, zupełnego. Sama go pochwyciła w znajomą mi skórę, przywiązała do kości ukrytych przede mną. Sama mu wypatrzyła jego szare oczy, jakimi spojrzał na mnie. Więc to ona, alfa jego. Dlaczego mi ją pokazał. Urodzony. Więc jednak i on urodzony. Urodzony jak wszyscy. Jak ja, która umrę. Syn prawdziwej kobiety. Przybysz z głębin ciała. Wędrowiec do omegi. Narażony na nieobecność swoją zewsząd, w każdej chwili. A jego głowa to jest głowa w mur ustępliwy do czasu. A jego ruchy to są uchylenia od powszechnego wyroku. Zrozumiałam, że uszedł już połowę drogi. Ale mi tego nie powiedział, nie. – To moja matka – powiedział mi tylko. |