Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Monolog dla Kasandry

To ja, Kasandra.
A to jest moje miasto pod popiołem.
A to jest moja laska i wstążki prorockie.
A to jest moja głowa pełna wątpliwości.
To prawda, tryumfuję.
Moja racja aż łuną uderzyła w niebo.
Tylko prorocy, którym się nie wierzy,
mają takie widoki.
Tylko ci, którzy źle zabrali się do rzeczy,
i wszystko mogło spełnić się tak szybko,
jakby nie było ich wcale.
Wyraźnie teraz przypominam sobie,
jak ludzie, widząc mnie, milkli wpół słowa.
Rwał się śmiech.
Rozplatały się ręce.
Dzieci biegły do matki.
Nawet nie znałam ich nietrwałych imion.
A ta piosenka o zielonym listku –
nikt jej nie kończył przy mnie.
Kochałam ich.
Ale kochałam z wysoka.
Sponad życia.
Z przyszłości. gdzie zawsze jest pusto
i skąd cóż łatwiejszego jak zobaczyć śmierć.
Żałuję, że mój głos był twardy.
Spójrzcie na siebie z gwiazd – wołałam –
spójrzcie na siebie z gwiazd.
Słyszeli i spuszczali oczy.
Żyli w życiu.
Podszyci wielkim wiatrem.
Przesądzeni.
Od urodzenia w pożegnalnych ciałach.
Ale była w nich jakaś wilgotna nadzieja,
własną migotliwością sycący się płomyk.
Oni wiedzieli, co to takiego jest chwila,
och bodaj jedna jakakolwiek
zanim –
wyszło na moje.
Tylko że z tego nie wynika nic.
A to jest moja szatka ogniem osmalona.
A to są moje prorockie rupiecie.
A to jest moja wykrzywiona twarz.
Twarz, która nie wiedziała, że mogła być piękna.
Mozaika bizantyjska
– Małżonko Teotropio.
– Małżonku Teodendronie.
– O jakżeś piękna, wąskolica moja.
– O jakżeś urodziwy, sinousty mój.
– Wdzięcznieś znikoma
pod szatą jak dzwon,
którą zdejmować
hałas na całe cesarstwo.
– Wybornieś umartwiony,
mężu mój i panie,
wzajemny cieniu cienia mego.
– Upodobałem sobie
w dłoniach pani mej,
jako w suchych palemkach
do opończy wpiętych.
– Aliści wznieść bym je chciała do nieba
i błagać dla synaczka naszego litości,
iż nie jest jako my, Teodendronie.
– Wszelki duch, Teotropio.
Jakiż by miał być
spłodzon w godziwym
dostojeństwie naszym?
– Wyznamć, a ty posłuchaj.
Grzeszniczka zrodziłam.
Naguśki jak prosiątko,
a tłusty a żwawy,
cały w fałdkach przegubkach
przytoczył się nam.
– Pyzaty-li?
– Pyzaty.
– Żarłoczny-li?
– Żarłoczny.
– Krew-li z mlekiem?
– Tyś rzekł.
– Co na to archimandryta,
mąż przenikliwej gnozy?
Co na to eremitki,
szkielecice święte?
Jakoż im diablęcego
rozwinąć z jedwabi?
– Wszelako w bożej mocy
cud metamorfozy.
Widząc tedy szpetotę
dziecięcia onego,
nie zakrzykniesz,
a licha za wcześnie nie zbudzisz?
– Bliźniętamiśmy w zgrozie.
Prowadź, Teotropio.
62
{"b":"94269","o":1}