Aleksa ledwie zauważyła ciężar męża, gdy poma¬gała mu iść przez podwórze do wysokiego kamien¬nego budynku, który miał być ich schronieniem. Myślała tylko o tym, jak wyglądał w tym piekle, ja¬kim był podziemny loch, o wyrazie jego twarzy, gdy mu powiedziała, że go kocha.
Spoglądał na nią wtedy przez kilka zapierają¬cych dech w piersi chwil;' a potem jego piękne oczy napełniły się łzami. Ledwie mogła w to uwierzyć. Taki twardy człowiek?, zwykle skrywający. swoje uczucia… a jednak błyszczące krople wzruszenia popłynęły po jego policzkach.
Powtórz to, powiedział wtedy z wyrazem ogromnej tęsknoty na umęczonej twarzy. Powiedz to jeszcze raz.
Na to wspomnienie poczuła, jak coś chwyta ją za serce. NIgdy by nie przypuszczała, że tak bardzo pragnął usłyszeć te słowa, żałowała, że nie wyznała ich już dawno temu. Patrząc na nią, powiedział, że powinna była wyjechać z Sto Owenem. Wierzył, że go zdradziła, a jednak myślał tylko o jej bezpieczeń¬stwie. Nawet teraz na samą myśl o tym czuła, że jej oczy napełniają się łzami. Zamrugała, by je odgonić.
– Jak się czujesz? – spytała cicho. Czuła jego na¬pięte mięśnie, gdy prowadziła go do drzwi. Jednak z każdym krokiem wydawał się coraz silniejszy. – Czy lepiej?
– Lepiej, niż oczekiwałem. – Odwrócił się i delikatnie pocałował ją w usta. – Dzięki tobie. – Serce Aleksy wykonało pełne salto. Gdy weszli do kuchni, Damien się zatrzymał.
– Co się stało? – spytała mocno zaniepokojona.
– Muszę czymś związać sobie żebra.
– Zostań tu. Zaraz wrócę.
Oparł się o pieniek. Miała już odejść, lecz za¬trzymał ją jakiś głos.
– Ja coś przyniosę. – Siwowłosa kobieta postawi¬ła ciężki gar na palenisku. Trochę wody rozlało się, wywołując obłok białej pary. Kobieta odwróciła się i wyszła, by po kilku chwilach powrócić ze świeżo upranym lnianym prześcieradłem, które zaczęła rozdzierać na paski.
– Merci beaucoup – powiedziała cicho Aleksa, przyjmując ten prowizoryczny bandaż, gdy tymcza¬sem Damien ściągał zakrwawioną koszulę. Znieru¬chomiała na widok posiniaczonych żeber i za¬schniętej krwi na owłosionej piersi.
– Usiądź – poleciła nieco bardziej gwałtownie, niż chciała. – Muszę oczyścić te rany. – Odetchnꬳa głęboko, żeby się uspokoić. Była bliska załama¬nia, ale postanowiła, że jednak się opanuje.
Kobieta bezszelestnie zjawiła się znowu, poda¬ła gałganek i garnek gotującej wody. Aleksa drżącymi rękami opatrywała poranione ciało Damiena. Musiał wyczuć jej zdenerwowanie, gdyż wziął ją za rękę i pocałował w wewnętrzną stronę dło¬m.
Milczeli oboje, gdyż nie byli sami, ale na twarzy Damiena malowała się taka czułość, że słowa nie wydawały się potrzebne. Aleksie zmiękło serce. Gdy skończyła obmywać jego rany, owinęła mu że¬bra lnianym bandażem, próbując nie zwracać uwa¬gi na syki bólu i jej własny ból, odczuwany w odpo¬wiedzi na jego cierpienie.
– Przepraszam… nie chciałam… Pokręcił głową.
– Nic nie zrobiłaś. To nie twoja wina, w ogóle ni¬czemu nie zawiniłaś.
Jednak było inaczej, dobrze o tym wiedziała.
– Szkoda, że to nieprawda, chociaż bardzo bym tego chciała. Wszystko, co się wydarzyło, to moja wina. – Podniosła głowę, gdy kobieta wyszła z kuchni, zamykając za sobą drzwi. – Jules i ja… to my wykradliśmy te plany.
Damien aż jęknął.
– A więc o to chodzi. A oni odkryli kradzież dokumentów?
Kiwnęła głową, unikając jego wzroku.
– Chyba ci o tym powiedzieli?
– Nie. Rzucili tylko przynętę, aby wysondować, ile wiem.
Przygryzła wargę.
– Kiedy to zrobiliście?
– Tamtej nocy, gdy wezwał cię Moreau.
– A gdzie te dokumenty są teraz?
– Wysłaliśmy je na północ. Jules ma tam łódź, która odpływa do Anglii. Plany mają być dostar¬czone generałowi Wilcoksowi.
Damien pokiwał głową.
– Już wcześniej słyszałem, że St. Owen jest przeciwny polityce cesarza, ale nigdy nie pomyślałbym, że aż do tego stopnia.
– Wilcox poprosił go, żeby mi pomógł. Chciałam ci powiedzieć, ale…
– Ale bałaś się mi zaufać.
– Tak.
– A teraz?
– Teraz rozumiem, że to wszystko nie ma znaczenia. Kocham cię i nie dbam o to, co zrobiłeś i dlaczego. Wszystko mi jedno, w co wierzysz. A je¬śli wtedy nad Sekwaną mówiłeś szczerze… jeśli ko¬chasz mnie w jednej dziesiątej tak jak ja ciebie, to nie ma znaczenia, dokąd pojedziemy, byle tylko razem.
Wziął ją w ramiona, zanurzając twarz w jej wło¬sach. Pod palcami czuła spokojne bicie jego serca.
– Mówiłem szczerze – wyszeptał. – Każde słowo. Kocham cię, Alekso. Kocham nad życie. I nigdy już nie chcę ryzykować, że cię stracę
Jej serce nabrzmiało radością. Objęła go za szy¬ję i przytuliła, lecz niepokój o jego połamane i po¬siniaczone żebra kazał jej zwolnić uścisk. Chciała powiedzieć coś jeszcze, lecz siwowłosa kobieta właśnie otworzyła drzwi.
– Monsieur St. Owen pyta o państwa. Proszę pójść za mną na górę
Spłynęła na nią kolejna fala strachu. Boże, oka¬zał się takim dobrym i lojalnym przyjacielem.
– Przynajmniej jest przytomny – stwierdził Da¬mien. – To dobry znak.
Wzięła go za rękę i razem poszli po schodach.
Z każdym krokiem pod górę Damien stękał z bó¬lu, lecz w końcu dotarli na piętro.
– Proszę tędy. – Poprowadziła ich korytarzem do dużego pokoju z ciężkimi jedwabnymi zasłona¬mi i pleśnią na suficie.
– Jules! – Aleksa podbiegła do niego i przyklę¬kła obok łóżka. Miał dziwnie blade wargi i niemy grymas bólu na poszarzałej twarzy. Uniosła wzrok na Bernarda.
– Czy on…?
– Przeżyje, chociaż zachował się bardzo lekkomyślnie. Na Boga, przecież on aż prosił się o śmierć. – Czy będzie mógł podróżować? Nie może tu zo¬stać. Będą go szukali. Musi wyjechać z miasta.
– Załatwię to – rzekł Bernard. – I wam też po¬mogę UCIec.
Wróciła spojrzeniem do Jules'a, który tymcza¬sem otworzył oczy.
– Och, Jules, tak mi przykro. Przepraszam. – Za¬płakała.
– Nie przepraszaj… cherie. Gdyby nie ty i ma¬jor… już bym nie żył..
– Będziesz musiał wyjechać. Oni na pewno od¬kryją twój udział w całej tej sprawie. Boże, prze¬cież straciłeś wszystko.
Uśmiechnął się słabo.
– Jestem człowiekiem morza… pamiętasz? Jest wiele portów, które m,ogę nazwać moim domem. A pieniądze… to nie problem.
– Jules… jak ja ci się kiedykolwiek odwdzięczę?
– Wystarczy jeden z twoich pięknych uśmiechów, cherie. – Przeniósł wzrok na Damiena, szukając pełnym bólu wzrokiem prawdy na jego twarzy. – Jest pan… wielkim szczęściarzem, majorze Pa¬lon. – Znowu spojrzał na Aleksę. – Pańska urocza żona bardzo pana kocha.
Damien popatrzył mu prosto w oczy.
– Nie bardziej niż ja ją
Jules wytrzymał jego spojrzenie.
Skoro tak… to mam nadzieję, że zrobi pan to, co powiem.
– To znaczy?
– Jedźcie na północ. Bernard pomoże wam… opuścić miasto. Mam w Hawrze kilka statków. Je¬den z nich niebawem wypływa do Ameryki. Kiedyś tam byłem. To dobry… silny kraj… o wielu możli¬wościach. Wasza przeszłość nie będzie miała zna¬czenia. Pożyczę wam trochę pieniędzy… pomogę zacząć nowe życie…
– Dobry z pana człowiek, St. Owen – przerwał mu Damien. – Mam nadzieję, że pewnego dnia na¬zwie mnie pan swoim przyjacielem, tak jak został pan przyjacielem Aleksy. Co do tej drugiej sprawy, wyjazd do Hawru – jak najbardziej, ale popłynie¬my statkiem do neutralnego portu, abyśmy potem mogli wrócić do Anglii. Chciałbym zawieźć moją żonę do domu.
Aleksa wstała, ogarnięta wątpliwościami.
Ale my nie możemy tam wrócić. Jeśli cię zła¬pią, zostaniesz skazany i stracony, a jeśli wyje¬dziesz, ja też nie chcę zostać. Nie chcę zostać bez ciebie. Pojedziemy razem.
Damien uśmiechnął się
Pewnego dnia, moja kochana, nauczysz się mi ufać. Wrócimy razem do domu, do zamku Palon. Wszystko, co ci powiedziałem, to prawda.
Uczucie ulgi było tak wielkie, że ugięły się pod nią kolana.
– Dzięki Bogu.
– Bogu i St. Owenowi. – Damien wyciągnął rękę do leżącego.
Jules znowu uśmiechnął się słabo.
– Może kiedyś znowu się spotkamy. A tymcza¬sem… powinniście już jechać. Bernard odprowa¬dzi was do granicy miasta, a stamtąd ktoś zabierze was na północ. Jeśli się pospieszycie… zdążycie… mała łódź płynie do Anglii. – Odwrócił się do Aleksy. – Przyjemnie by było… cherie… gdybyś osobiście dostarczyła te plany.
Potem wszystko odbyło się bardzo szybko. Za¬nim się zorientowała, już całowała Jules'a na poże¬gnanie w policzek, potem szybko zbiegła na dół i znalazła się na długim płaskodennym wozie ra¬zem ze swoją torbą podróżną, jakimiś kocami i to¬bołkami z jedzeniem. Po chwili dołączył do niej Damien, a potem oboje zostali nakryci brezentem, na którym ułożono dużą stertę słomy, na niej zaś stało kilka beczących owiec. Ostra woń ich wilgot¬nej wełny przenikała przez płócienną przegrodę.
Bernard wspiął się na kozioł i wóz wytoczył się ze stajni na wybrukowaną drogę prowadzącą po¬za miasto.
O dziwo, mimo niewygody Damien zasnął. Wy¬czerpanie i ból zbierały swoje żniwo, był tak osła¬biony, jakim nigdy jeszcze go nie widziała.
Ze łzami w oczach zdała sobie sprawę, jak moc¬no wciąż trzyma ją za rękę. I delikatnie przyciska do niej swoje obite wargi.