Dzień ślubu był szary i smutny, pasujący do po¬nurego nastroju Aleksy. 'Panna młoda była posęp¬na i zamknięta w sobie w drodze do kościoła. W eleganckiej karecie brata, której drzwi zdobił rodowy herb Stoneleigh z niedźwiedziem i wężem, Aleksa w jasnobłękitnej, podniesionej w talii je¬dwabnej sukni siedziała sztywno na aksamitnej ka¬napie obok Jo, która co chwila ściskała ją za rękę.
– Jeśli go kochasz, wszystko będzie dobrze
– chyba po raz setny powiedziała Jocelyn. Jej ogromna wiara wynikała z tego, że ona i Rayne wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu pokonali piętrzące się trudności na drodze do szczęścia. Po kilku latach, które minęły od d~ia ich ślubu, ciągle byli w sobie zakochani na zabój, zostali po¬błogosławieni ślicznym chłopcem i mieli nadzieję na dalsze powiększenie rodziny. Tak więc J o wie¬rzyła, że skoro jej i Rayne'owi się udało, to rów¬nież Aleksandra odnajdzie miłość z hrabią.
Oczywiście Jocelyn nie znała go tak naprawdę.
Nie tak jak Aleksa. Nie wiedziały, jaki jest twardy i okrutny, jaki niebezpieczny i bezwzględny. Ajed¬nak właśnie to niebezpieczeństwo tak ją zaintrygowało, przyciągnęło do niego, jak płomień wabi ćmę, a stało się to w momencie, gdy ujrzała go po raz pierwszy. I właśnie ta ciemna strona osobo¬wości wydała jej się tak bardzo ekscytująca. Pragnꬳa ją przeniknąć, przedrzeć się przez nią i dotrzeć do mężczyzny, który, jak wyczuwała, kryje się w tej głębinie.
To właśnie on ją przyciągnął, ten nieuchwytny mężczyzna ją zafrapował – człowiek, który być mo¬że wcale nie istniał.
Udawało jej się zaobserwować go tylko przypad¬kiem, gdy zerkała niepostrzeżenie., Widziała go w sposobie, w jaki traktował innych ludzi, gdyż nigdy nie zauważyła, by niewłaściwie odnosił się do służby, by okazał się wymagający, by o kimś źle mówił.
Wyczuwała tego mężczyznę, gdy ją dotykał, gdy zapinał guziki jej sukni, gdy ostrożnie sprowadzał ją po schodach; w pocałunku, jaki ich połączył pod gołym niebem, a przez chwilę także w tawer¬nie, gdy zapomniał o swojej złości.
Ten mężczyzna pojawił się w momencie, gdy Damien zaniepokoił się na widok lorda Beech¬crofta i zrozumiał, że ich schadzka została odkryta.
A może tego mężczyzny nigdy tam nie było? Aleksa spojrzała przez okienko karety. Tego dnia na trakcie pojawiło się błoto, koła powozu wzbijały w powietrze ciężkie, czarne grudy. Wzdłuż drogi tworzyły się głębokie kałuże i tylko brodzące w nich gęsi wydawały się zadowolone.
Popatrzyła naprzód, starając się przebić wzro¬kiem linię buków i platanów, szukając zakrętu, który oznaczał, że zbliżają się do małego kościoła z białą wieżą. Tam czekał na nich Rayne. Dener¬wowała się, że jest tam tylko w towarzystwie hra¬biego.
Pomyślała o swoim bracie i o tym, że ponury na¬strój nie opuszczał go przez ostatnie trzy dni. Mo¬że je'śzcze nie jest za późno, by odwołać ślub? Mo¬głaby powiedzieć mu prawdę, przynajmniej część prawdy. Mogłaby przyznać się, że wciąż jest dzie¬wicą i że zgodziła się na małżeństwo, bo nie chcia¬ła, aby coś mu się stało. Poprosiłaby go, żeby nie wyzywał na pojedynek lorda Falona, ubłagałaby go wspólnie z Jocelyn.
I Rayne musiałby usłuchać.
Jednak – znając jego zapalczywy charakter – mógłby zareagować zupełnie przeciwnie.
Wzdrygnęła się na myśl o tym, co miało nastą¬pić, jednak podchqdziła do zbliżających się wyda¬rzeń z rezygnacją. Scieżka, którą wybrała, wydawa¬ła się niemalże przeznaczeniem. Chociaż mogła zginąć marnie niczym mała ćma, wciąż leciała w kierunku ognia.
– Jesteśmy na miejscu. – Ciche słowa Jocelyn wyrwały ją z zamyślenia. – Nie denerwuj się, ko¬chanie. Przecież byś do niego nie pojechała, gdyby był ci zupełnie obojętny. Zaufaj swojej intuicji. Ona zawsze pomaga kobiecie.
Było w tym sporo racji. Te słowa natchnęły ją otuchą, chwilowo dodały odwagi. Lecz zaraz po¬myślała o perfidnej grze hrabięgo, grze, w której niebawem miał się okazać zwycięzcą. I poczuła, jak jej żołądek zwija się w bolesną kulkę.
* * *
Damien stał obok drzwi do małej, porośniętej bluszczem kaplicy na tyłach starego kościółka. Już od wielu lat nie był w kościele, ostatni raz wtedy, gdy pochowali ojca. Miał wtedy dziewięć lat, był zagubionym, samotnym chłopcem, który starał się być odważny i siłą woli powstrzymywał się, by nie chwy¬cić się maminej spódnicy. Potem szedł za trumną do zamku, rodzinnego gniazda na wzgórzu z wido¬kiem na morze. Ojciec kochał ten widok, obaj go kochali. Ta właśnie myśl dodawała mu odwagi.
Wiatr targał mu włosy, gdy stał przy grobie, po¬wstrzymując łzy, nie pozwalając im popłynąć, jako że on był teraz naj starszym mężczyzną w rodzinie. Rzucił garść ziemi na trumnę, następnie poszedł za matką do domu. Bardzo chciał ją pocieszyć i miał nadzieję, że ona pocieszy, także jego.
Lecz ona zostawiła go samego. Następnego dnia spakowała swoje rzeczy, pospiesznie pożegnała się i wyruszyła karetą do Londynu. Powiedziała, że musi kupić odpowiednie stroje na okres żałoby, że potrzebuje spędzić trochę czasu z dala od domu i związanych z nim wspomnień o ojcu.
Był to pierwszy z jej niezliczonych wyjazdów, pierwszy raz, gdy zrozumiał, jak mało znaczył dla swojej matki. To był punkt zwrotny w jego życiu, a teraz, gdy spoglądał na ołtarz w małym parafial¬nym kościółku, czuł, że oto nadszedł kolejny taki dzień.
Myśl o małżeństwie otrzeźwiła go, bez względu na powody tego kroku. W jego życiu nie było zbyt wiele miejsca dla kobiety, przynajmniej dla stałego związku. A co z dziećmi, które ona może urodzić? Bez względu na to, jak bardzo będzie się starał te¬go uniknąć, było bardzo prawdopodobne, że po¬tomstwo się pojawi. Jakim okaże się ojcem? Z pewnością nie będzie poświęcającym się rodzi¬nie mężczyzną, takim jak jego własny ojciec, które¬go miał zaledwie przez pierwszych dziewięć lat ży¬CIa.
Rozejrzał się po kaplicy, popatrzył na migoczą¬ce świece, ustrojony bielą ołtarz, złoty kielich obok otwartej Biblii. Tuż obok niski, łysiejący wikariusz rozmawiał cicho z wysokim, potężnie zbudowanym wicehrabią, który wcześniej podszedł do niego i powtórzył swoje poprzednie ostrzeżenie.
– Radzę panu, lordzie Falon, żeby był pan dla niej dobry – powiedział – bo w całej Anglii nie znajdzie się piędź ziemi, gdzie będzie pan bez¬pIeczny.
Damien pomyślał o Aleksie i przysiędze małżeń¬skiej, którą miał wkrótce zło~ć. Wiedział, że nie powinien. Powinien odwołać ślub, zaryzykować udział w pojedynku, uciec od Aleksy Garrick i ca¬łej tej niewiarygódnej sytuacji.
Jednak na myśl o tym, że ona za chwilę pojawi się w tych drzwiach, serce zaczęło mu jeszcze gwał¬towniej łomotać w piersi. Aby zająć czymś ręce, wygładził klapy granatowego fraka, poprawił fular i mankiety śnieżnobiałej koszuli.
A może ona wcale nie przyjedzie?
Ogarnęło go jeszcze większe napięcie, a kiedy ukazała się w drzwiach, zamiast poczuć się nieswo¬jo, tak jak oczekiwał, poczuł nagłą ulgę. Niepoko¬iła go ta dziwna mieszanka emocji, jakie wzbudza¬ła w nim Aleksa, złościło go, że przez chwilę był znowu tym samym zagubionym małym chłopcem. Może dlatego wyprostował się, przybrał bezbarw¬ny wyraz twarzy, zastępując niepewność nonszalancją -.
– Dzień dobry, moja kochana. – Uśmiechnął się, podchodząc do zdenerwowanej Aleksy, która za¬trzymała się tuż za drzwiami. – Jak zwykle wyglą¬dasz cudownie. – To była prawda. Chociaż miała blade policzki, a jej jasnobłękitna suknia była trochę zbyt surowa, jeszcze nigdy dotąd Aleksa nie wydawała mu się tak piękna.
– Dziękuję – powiedziała sztywno.
Robi się późno. Myślałem, że zmieniłaś zdanie.
Uśmiechnęła się do niego boleśnie.
– Niby dlaczego miałabym zmienić zdanie?
Uniósł kąciki ust.
Rzeczywiście, dlaczego. – Odwrócił się do wi¬kariusza. – Może już zaczniemy? Przed nami dale¬ka droga, jeśli mamy dotrzeć do zamku w dwa dni. W pobliżu stała żona pastora, a obok niej po¬stawny wicehrabia ze swoją piękną małżonką Po¬za nimi w kaplicy nie było nikogo.
Do zamku? – powtórzyła stojąca za jego pleca¬mi Aleksa. Jeszcze bardziej przybladła. – Chyba nie chcesz przez to powiedzieć, że dziś wyruszamy na wybrzeże?
– Wydawało mi się, że postawiłem tę sprawę jasno. Mam pewne obowiązki, które zaniedbywałem już zbyt długo. Wyruszymy, gdy tylko wikary wypo¬wie swoje formułki.
Ale… myślałam, że przynajmniej na dzień albo dwa wrócimy do Stoneleigh. Moje kufry nie są spakowane.
Spojrzał w jej zielone jak liście oczy i zobaczył w nich desperację. Czyżby aż tak bardzo go niena¬widziła? Złościła go ta myśl, zabijała w nim wszel¬kie możliwe współczucie. – Twoja szwagierka mo¬że spakować torbę i wysłać ją do zajazdu, w którym się zatrzymamy.
– Ale…
Niebawem nastąpi noc poślubna, Alekso. Możesz być tego pewna. A czy to będzie dzisiaj, czy też pod koniec tygodnia, nie robi mi najmniejszej różnicy.
Odwróciła oczy, lecz on zdążył zauważyć lśnie¬nie wzbierających w nich łez. Coś ścisnęło go w żo¬łądku.
– Załatwmy to wreszcie – burknął, lecz gdy chwycił jej dłoń, przytrzymał ją delikatnie i położył lekko na swoim ramieniu.
* * *
Aleksa czuła się wewnętrznie rozdarta. Hrabia wydawał się rozzłoszczony, podczas gdy powinien okazywać zadowolenie 'i satysfakcję. W końcu przecież wygrał tę grę, czyż nie? Niebawem będzie zarządzał jej majątkiem, a ona będzie musiała dzielić z nim łoże.
Nigdy nie będzie w stanie go zrozumieć, poznać, co on naprawdę czuje. Zastanawiała się, co on so¬bie teraz myśli. I jak ją potraktuje dzisiejszej nocy.
Obawy obciążały ją jak ogromny kamień, gdy szła do ołtarza i czekała, aż wikariusz wypowie sa¬kramentalne słowa, które uczynią ich małżonkami. Nisko sklepione pomieszczenie zdawało się blak¬nąć, przybierać szaroniebieską barwę. Suknia była niewygodnie obcisła, jakby swoim ciężarem ciągnꬳa Aleksę ku ziemi.
Kątem oka widziała ponurą minę Rayne'a, wi¬działa, jak Jocelyn próbtlje uśmiechnąć się przez łzy. Za plecami wikarego migotały płomienie świec, jedna' z nich rozja'rzyła się na moment, pod¬sycona woskiem, lecz po chwili zgasła z cichym trzaskiem.