Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział 19

Gdybyś tylko mogła zajrzeć w moje serce. Te sło¬wa nie dawały jej spokoju, nękały ją podobnie jak cierpienie, które widziała na jego twarzy. Tej nocy Damien nie przyszedł do jej sypialni, za co była mu wdzięczna. Zbyt wiele się wydarzyło. Targały nią emocje, obawy, niepewność.

Damien musiał to wyczuć, bo pozwolił jej spać znacznie dłużej, niż powinna. Gdy Aleksa w końcu ubrała się i zeszła na dół, stwierdziła, że Damien już gdzieś wyszedł.

– Jest w powozowni – powiedział Claude-Louis.

– Pomaga mojemu synowi karmić ptaki.

Elegancki, jasnowłosy służący Damiena stał przy oknie z widokiem na ogród. Wcześniej Damien powiedział jej, że przed rewolucją rodzina Arnaux należała do arystokracji. Wrodzony wdzięk i inteli¬gencja Claude' a-Louisa świadczyły o tym, że rzeczy¬wiście w jego żyłach płynie błękitna krew.

– Mój mąż i twój syn chyba się przyjaźnią?

– Dziwi to panią?

– Odrobinę

– Pani mąż to twardy człowiek, ale tylko na zewnątrz. Nawet on sam tego nie rozumie.

– Nie było mu dane zaznać prawdziwego beztro¬skiego dzieciństwa. Może to jest przyczyna. Ludzie oczekują od niego, żeby był kimś więcej, niż jest w rzeczywistości.

– A może naprawdę jest kimś więcej, niż myśli. Zastanawiała się nad tym, gdy kierowała się na tyły domu. Jej mąż miał wiele twarzy. Między innymi dlatego wydał jej się tak intrygujący, tak bardzo ją pociągał.

Z tego też powodu bała się tak bez reszty oddać mu swoJe serce.

Wyszła przez drzwi werandy do ogrodu i dalej ruszyła ścieżką w kierunku powozowni. Panował w niej chłód, pachniało starym drewnem, farbą i smarem do osi. Na poddaszu w jednym rogu sie¬działy gołębie, co chwilę któryś z nich z trzepotem skrzydeł wzlatywał w powietrze, zataczał koło i wracał do gniazda, żeby poprawić sobie pióra i dalej gruchać.

Aleksa poszła w stronę małego pomieszczenia na zapleczu, z którego dobiegały głosy. W pewnym momencie mały Jean-Paul wybiegł na jej spotka¬me.

– Bonjour, madame Falon – uśmiechnął się ra¬dośnie. – Mieliśmy nadzieję, że pani przyjdzie.

– Naprawdę? – Przeniosła wzrok z małego ciem¬nowłosego chłopca na swojego wysokiego, przy¬stojnego męża.

– Tak – powiedział Damien – właśnie taką mie¬liśmy nadzieję. – Spoglądał na nią tajemniczo, jak¬by starał się odgadnąć jej myśli.

– Kiedyś zastanawiałam się, czy lubisz dzieci – rzekła cicho. – Teraz widzę, że tak.

– Nie lubię dzieci, przynajmniej nie wszystkie. Jean-Paul jest… wyjątkowy.

Uśmiechnęła się. Sama też nie lubiła jednakowo. wszystkich dzieci. Ale zapałała sympatią do Jean¬-Paula i chciałaby mieć własne dziecko. Zwłaszcza z Damienem.

– Tak, jest wyjątkowy. – Nachyliła się nad malcem. – Damien ma szczęście, że jesteś jego przyjacielem.

– Ah, non, madame. To ja mam szczęście. Gdyby nie monsieur Damien, nie byłoby mnie tutaj.

Zerknęła na męża, który tylko wzruszył ramio¬namI.

– Spotkaliśmy się w dniu wypadku. Gdybym był szybszy, być może Jean-Paul nie zostałby ranny.

Znowu przeniosła uwagę na chłopca, czując nie¬przyjemne łomotanie serca. Od dawna zastanawia¬ła się, co było przyczyną kontuzji Jeana-Paula, lecz nigdy nie pomyślała, że mogło to mieć jakikolwiek związek zDamienem.

– Czy tak było, Jean-Paul? Damien był obecny, gdy miałeś wypadek?

Kiwnął głową.

– To był dzień, kiedy maszerowali żołnierze, by¬ło ich tak dużo, że trudno zliczyć. Pięknie wygląda¬li w kolorowych mundurach z medalami i błyszczą¬cymi guzikami. Były też konie i wozy, tak liczne, że końca nie było widać. Patrzyliśmy na przemarsz razem z mamą. Gdy obok przejeżdżała armata, koń czegoś się przestraszył. Mama krzyknęła. Pa¬miętam twarz pana Dawiena, kiedy biegł w' moim kierunku… Więcej nie pamiętam… tylko że bola¬ła mnie noga i bardzo płakałem.

– Wóz uderzył Jeana-Paula? – spytała Damiena.

Na samą myśl serce w niej zamarło.

Pokręcił głową.

– Laweta armatnia ciągnięta przez konie. Ktoś strzelił z pistoletu i zwierzęta się spłoszyły. Kiedy skręciły, laweta przewróciła się i działo spadło na ziemię razem z kilkoma kulami armatnimi. Uda¬ło mi się uratować Jean-Paula przed uderzeniem działa, lecz jeden z pocisków zmiażdżył mu stopę.

– To musiało być okropne!

Chłopiec wzruszył ramionami tak samo jak wcześniej jej mąż.

– Trochę bolało, ale teraz już prawie nic nie pa¬miętam.

– Tak właśnie poznałem Claude'a-Louisa – wtrącił Damien. – Był mi wdzięczny, że pomogłem jego synowi. Z czasęm zostaliśmy bliskimi przyjaciółmi, a w końcu on i Marie Claire zaczęli dla mnie pracować.

– Monsieur Damien uratował mi życie – stwier¬dził poważnie chłopiec.

– A więc mamy ze sobą coś wspólnego – uśmiechnęła się do niego. – Kiedyś mnie także uratował życie.

Damien spojrzał na nią czule.

– Ale też ja sam naraziłem cię na niebezpieczeń¬stwo. No dobrze, może sypniemy Charlemagne garść ziarna i pójdziemy do parku na lody? Założę się, że madame Falon polubi je tak samo jak Jean-Paul.

W jego spojrzeniu było ciepło, które rozpaliło w jej wnętrzu jakiś płomień.

– Qui, monsieur – powiedziała. – Bardzo chętnie.

* * *

Pozostawała tylko jedna niedokończona sprawa.

Jules S1. Owen. Cokolwiek zaszło między nią i Da¬mienem, Aleksa chciała zaryzykować. Chciała być lojalna wobec St. Owena i nie zamierzała zrobić niczego, co mogłoby go narazić na jakieś niebez¬pieczeństwo.

Tak więc gdy Jean-Paul wbiegł do jej pokoju z małą pogniecioną kartką zwilgotniałą w jego zaci¬śniętej rączce, odczytała ją z lekkim niepokojem.

– Skąd to masz? – spytała.

– Od jasnowłosego pana, który stał przed domem. Powiedział, że nie mogę tego oddać nikomu, tylko pani.

Uśmiechnęła się, lecz jej serce od razu przyspie¬szyło.

– Dobrze zrobiłeś. Dziękuję ci. – Wygładziła mu niesforny. kosmyk gęstych, czarnych włosów. – A teraz idź się pobawić i podziękuj mamie, że przysłała mi do pokoju herbatę.

Czuła się trochę nieswojo. Zbyt wiele miała na głowie. Zbyt wielka była też stawka i tyle pytań, na które brakowało odpowiedzi.

– I powiedz jej, że właśnie tego potrzebowałam. Jean-Paul skinął głową i wyszedł na korytarz, po¬włócząc nogą. Chwilę patrzyła za nim, ogarnięta nu¬tą żalu. Chłopiec był jednak dzielnym dzieckiem, in¬teligentnym i bystrym. Miała pewność, że cokolwiek wydarzy się w jego życiu, Jean-Paul sobie poradzi.

Usiadłszy, powtórnie przebiegła wzrokiem wia¬domość.

Pani mąż ma spotkanie z generałem Moreau jutro o godzinie drugiej, żeby omówić swoje kolejne zada¬nie. A więc Sto Owen miał swoich własnych infor~ matorów w rządowych sferach! Boże, na jakim oni świecie żyli? Spotkajmy się w Cale de Valois w Pa¬ris Royale o wpół do trzeciej.

Jak zwykle, Damien nic jej nie powiedział o swo im spotkaniu. Oczekiwał, żeby mu zaufała, lecz kiedy sam się nauczy mieć zaufanie do niej?

Po południu następnego dnia ubrała się na wyj¬ście z domu, tak jak napisał Jules. Stojąc w wielkim salonie, zobaczyła, jak idzie do drzwi w swoim mundurze z mosiężnymi guzikami.

– Widzę, że wychodzisz – powiedziała obojętnie, chociaż czuła ból, że wciąż jej nie ufa.

– Mam spotkanie z generałem Moreau.

– Dlaczego wcześniej mi nie powiedziałeś?

– Bo to nie jest ważne. – Wyraz jego twarzy uległ delikatnej zmianie. Spojrzał na nią ostrzegawczo. – A gdyby nawet było, to nie twoja sprawa. – Zro¬zumiała, że ktoś może ic4 obserwować. Mimowol¬nie zmusiła go do powrotu do roli hardego męża. – Odprowadź mnie do karety – rozkazał. – Musi¬my coś uzgodnić. – Podniósł swój kapelusz z pióro¬puszem, wsunął go sobie pod pachę i otworzył ciężkie, drewniane drzwi.

– Jak sobie życzysz – powiedziała słabym gło¬sem.

Gdy wyszli na zewnątrz, stanął i odwrócił się.

– Wybacz, musiałem to zrobić. Teraz będą ob¬serwować nas jeszcze uważniej.

– Wiem. Nie powinnam była cię naciskać.

– Nie wiem dokładnie, czego chce generał. Powiem ci wszystko po powrocie.

– Bądź ostrożny.

Pocałował ją mocno, ale krótko.

– Niedługo wrócę.

Miała nadzieję, że to "niedługo" wystarczy jej na dojazd do Cafe de Valois. Jules sprawiał wraże¬nie bardzo kompetentnego człowieka. Na pewno dokładnie przemyślał cały plan. Stojąc na szero¬kim ganku, patrzyła za odjeżdżającym mężem. Po¬czuła niemiłe ukłucie na widok jego perfekcyjnie skrojonego munduru grenadiera, w który prezentował się niezwykle elegancko. Potem szybko wró¬. ciła do domu po torebkę i parasolkę przeciwsło¬neczną

Upewniła się, że nikt nie widzi, jak wychodzi, że dokoła nie dzieje się nic podejrzanego. Zatrzyma¬ła dorożkę na rogu ulicy i pojechała do małej ka¬wiarni w jednej z arkad Pal ais Royale.

Gdy przybyła, Jules już na nią czekał.

– Miło panią widzieć. – St. Owen był ubrany w kosztowny ciemnobrązowy frak. Zaprowadził ją do jednego z pawilonów w ogrodzie i zamówił po filiżance kawy. Przyniesiono ją razem z dzba¬nuszkiem gorącego mleka. – Niepokoiłem się o panią.

– Pan się niepokoił? – Nachyliła się lekko. – Czy coś się stało? Czy…

Pokręcił głową, wyciągając smukłą dłoń do jej posiniaczonego policzka.

– Były plotki, spekulacje, dlaczego pani wraz z mężem opuściła pałac w takim pośpiechu. Po¬dobno panią pobił.

Westchnęła.

– To długa historia. I bardzo odbiega od tego, co ludzie myślą.

– Więc wszystko w porządku? Ile powinna mu powiedzieć?

– Tak, nic mi nie jest. Przyjechałam, żeby powie¬dzieć, że jednak nie wyjadę z Paryża razem z panem.

– Nom de Dieu, dlaczego?

– Mój mąż się wszystkim zajmie. Dopilnuje, żebym znalazła się w domu.

– Alekso…

– Taka jest prawda. Wyjaśniłabym, gdybym miała pewność, że pan to zrozumie. Obawiam się, że to mogłoby go narazić na niebezpieczeństwo.

Jules położył rękę na jej dłoni, która spoczywała na stoliku.

– Niech pani posłucha. Jesteśmy przyjaciółmi. Nigdy nie zrobiłbym niczego, żeby panią skrzyw¬dzić. Ani panią, ani pani męża.

60
{"b":"92091","o":1}