– Wszystko będzie dobrze – powiedział cichy glos. Nóż cały czas rozcinał kolejne sznury, a cu¬downa zjawa krążyła wokół niego w niesamowitym świetle lamp.
Pomyślał szaleńczo, że to może być jednak rze¬czywistość.
– Damien, słyszysz mnie?
Chwyciła palcami jego podbródek i zmusiła, by na nią spojrzał. Kiwnął głową, zastanawiając się, jak to wszystko jest możliwe.
– Damien, kocham cię. – Na te słowa coś ścisnꬳo go mocno za gardło.
Wpatrywał się w tę iluzję – jej cudowne zielone oczy – i marzył, by wpaść w ramiona pięknej po¬staci mówiącej słowa, które chciał usłyszeć od dawna. Ile osób w jego życiu je wypowiedziało? Jeszcze mniej wymówiło je zupełnie szczerze.
– Słyszałeś mnie? – powiedział głos. Jakaś ręka potrząsnęła go za ramię. Ostatnie słowa padły po¬jedynczo. – Ja… ciebie… kocham.
Poczuł w oczach gorące łzy. Chciał je powstrzy¬mać, lecz formowały się w wielkie krople, które za¬częły spływać po jego zapadniętych policzkach.
– Powtórz to – wyszeptał. – Powiedz to jeszcze raz, zanim odejdziesz.
– Ja nigdzie nie odchodzę! Nie odchodzę bez ciebie! Kocham cię – wyrzuciła z siebie płaczli",ie. – Kocham bardzo, aż do bólu. Bólu, od którego chyba umrę. Dobry Boże, Damien, proszę, po¬wiedz, że rozumiesz, co do ciebie mówię.
Wizja przybrała bardziej rzeczywistą formę.
Postać wydawała się mówić zupełnie serio. Miała wypisany na twarzy głęboki niepokój, strach o je¬go życie. Kochała go. I nie wyjechała z St. Owe¬nem.
– Nie wyjechałaś… – szepnął. – Nie wyjechałaś…
– Wyjedziemy stąd razem – powiedziała, przecinając ostatni z krępujących go sznurów. – Razem! – Znowu szarpnęła go za ramię, lecz wciąż nie był w stanie się wybudzić ze swego letargu.
– Lepiej wyjedź ze St. Owenem… – powiedział do obrazu przed swymi oczami. Ta myśl już wcześniej przyszła mu do głowy, lecz bał się do niej przyznać. – Ze mnie nie będziesz mieć pożytku. Wciąż cię tyl¬ko ranię. Sam już nie wiem, kim jestem.
Nie chciał tego wyznać. Słowa same wypłynęły z jego ust, ale wiedział, że są prawdziwe. Było zbyt wiele kłamstw, zbyt wiele wyrachowanej gry, zbyt wiele lat przeżytych w oszustwie. W końcu zaczął sam siebie oszukiwać.
Smukła dłoń dotknęła jego policzka.
– Ja wiem, kim jesteś – rzekła zjawa. – Jesteś po¬łączeniem wszystkich ról, jakie grałeś. Jesteś wszystkim, czego kiedykolwiek pragnęłam, czego potrzebowałam u mężczyzny. I kocham wszystko, czym jesteś.
Ujrzał jej pełne łez oblicze, widoczne w oczach głębokie uczucie. Ból serca powoli ustępował. Po raz pierwszy ciemność, jaką był spowity jego umysł, zaczęła się rozjaśniać. Obraz zaczął nabie¬rać ostrości. Szum w uszach minął. Czas i rytm bi¬cia jego serca wróciły do normalności.
– Aleksa – wyszeptał zdumiony, że wciąż ma przed oczami jej twarz. Prawdziwą twarz. – Słodki Jezu, co ty tu robisz?
Drżącymi dłońmi ujęła jego policzki i delikatnie ucałowała spuchnięte usta.
– Nie ma czasu na wyjaśnienia. Musimy uciekać. – Wsunąwszy ręce pod jego pachy, pomogła mu wstać. Oparł się na niej ciężarem ciała.
– Nie powinnaś tu przychodzić. Powinnaś była wyjechać ze St. Owenem w jakieś bezpieczne miej¬sce…
– Powinnam była zrobić wiele rzeczy, lecz ta jest najważniejsza. A teraz chodźmy stąd.
Jego umysł w końcu zaczął funkcjonować. Ski¬nął głową i oboje ruszyli tunelem. Podpierała go swoim ramieniem, a nim dotarli do miejsca, gdzie stała lampa na posterunku ostatniego strażnika, zaczął iść bardziej stabilnym krokiem.
Zabrała lampę leżącą na sfatygowanym drew¬nianym stole, znajdującym się przy ścianie, po czym rusnyli dalej. Kiedy znaleźli się na rozwi¬dleniu, stanęła.
– Przyszedł ze mną Jules. Wiedział, że cię tu zamk¬nęli i znał drogę przez podziemia. To on zajął się strażnikami. – Rozejrzała się, lecz niczego nie by¬ło widać. – Boże, coś musiało się stać. Powinien tu na nas czekać.
Damien wyprostował się. Zebrawszy całą siłę woli, puścił Aleksę.
– Zostań tu, w cieniu.
– Ale ty jesteś osłabiony…
– Skoro tu jesteś, nic mi nie będzie. – Wziął lampę i oddalił się, początkowo trochę niezdarnie, po¬tem pewniejszym krokiem 'z coraz większą deter¬minacją Aleksa zaryzykowała dla niego swoje życie. Powiedziała mu, że go kocha, a on sam- wie¬dział najlepiej, jak ogromną darzy ją miłością.
W ciemności rozległ się czyjś jęk. Damien znie¬ruchomiał, wytężając słuch. Kolejny podobny od¬głos. Poszedł w tamtym kierunku, podobnie jak Aleksa.
– Tutaj – zawołał ją cicho, lekko skrzeczącym głosem, spoglądając na znajdującego się w głębokim cieniu człowieka. St. Owen leżał bez ruchu w powiększającej się kałuży krwi. Nóż z kościaną rękojeścią zabłysnął srebrzyście w świetle lampy. W pobliżu leżał bezwładnie sierżant Piquerel ze skręconą pod nienaturalnym kątem szyją.
Damien usłyszał szelest sukni, gdy Aleksa przy¬klękła tuż obok.
– Boże… Boże miłosierny… tylko nie Jules.
Na dźwięk swojego imienia jasnowłosy mężczy¬zna otworzył błękitne oczy. Widząc Aleksę i stoją¬cego przy niej Damiena, uśmiechnął się.
– A więc… cherie… nasz wysiłek nie był darem¬ny… Znalazłaś… swojego mężczyznę… teraz mu¬sicie uciekać…
Przygryzła usta.
– Jules…
Damien słyszał w jej głosie ogromny ból, gdy sięg¬nęła po dłoń leżącego. Kiedyś na pewno czułby za¬zdrość, teraz ogarnął go jedynie żal, że Aleksa straciła dobrego i lojalnego przyjaciela.
St. Owen uścisnął ją słabo.
– Zrób tak, jak powiedziałem, cherie. Zabierz swojego męża… i uciekajcie.
– Jules, nie mogę cię zostawić. Damien, powiedz mu, że nie odejdziemy bez niego.
Obaj bardzo szybko zrozumieli, że to było mądre posunięcie. Każda minuta miała znaczenie, każda zmarnowana sekunda mogła oznaczać śmierć. Lecz jedno spojrzenie na pełną cierpienia twarz Aleksy wystarczyło, żeby Damien zrozumiał, iż prędzej od¬da życie, niż znowu kiedykolwiek ją rozczaruje.
– Nie pozbędziesz się nas tak łatwo, St. Owen. Uciekamy dalej we troje. – Kołysząc się niepewnie na nogach, Damien pochylił się, a razem z nim Aleksa.
– Nie ma czasu… – zaprotestował Francuz, lecz oni puścili to mimo uszu. Wspólnymi siłami posta¬wili go na nogi. Aleksa oderwała pasek materiału ze swojej halki i przyłożyła do rany w piersi SL Owena.
Ten jęknął słabo, głowa opadła mu bezwładnie do przodu. Damien i Aleksa wzięli go pod ramio¬na, po czym wszyscy ruszyli korytarzem.
– Trzymajmy się lewej strony – powiedziała, gdy dotarli do rozwidlenia. Kilka razy musieli stanąć, że¬by odpocząć i zregenerować drżące od zmęczenia kończyny. Gdy dotarli do schodów prowadzących na ulicę, Damien nie mógł uwierzyć, że im się udało.
– To nie będzie proste – wydyszał ciężko.
– Damy radę – powiedziała, a on przypomniał sobie, jak powiedziała to samo małemu Jeanowi¬-Paulowi. Zebrawszy siły, podniósł SL Owena i za¬częli się wspinać. Aleksa całym ciałem podpierała go z drugiej strony. Szli we troje powolutku, krok po kroku, w bólu i niepewności, lecz z coraz więk¬szą nadzieją, że może im się udać.
Wtedy w tunelu za ich plecami rozległy się jakieś dźwięki. Damien zamarł ze strachu.
Czyżby Lafon wrócił do lochu i stwierdził ucieczkę? A może pułkownik i jego żołnierze rzu¬cili się korytarzami w pościg za zbiegami, z zamia¬rem pozbawienia ich życia? Odegnał obawy, co stałoby się z nimi, gdyby:vpadli w ręce oprawców. W końcu wydostali się na ulicę.
Chłodne powietrze otrzeźwiło go. Wykonał kil¬ka głębokich wdechów.
– Powóz stoi za rogiem – powiedziała Aleksa, oddychając równie ciężko jak on.
Kiwnął głową, zbierając wszystkie pozostałe siły.
Rozejrzał się w lewo, w prawo i przez ramię do tyłu. Ulica była pusta, jeśli nie liczyć błąkającego się rudego kota i śpiącego w rynsztoku pijaka.
Gdy dotarli do powozu, St. Owen oprzytomniał na tyle, żeby przemówić.
– Jedźcie… do hotelu Marboeuf… Tam… bez¬piecznie. Bernard… pomoże… – Gdy wsadzili go do dwukółki, tylko jęknął i stracił przytomność.
Damien ostrożnie oparł go o kanapę, potem trzymając się za żebra, z pomocą Aleksy sam wsiadł i ciężko usiadł. Ledwie widział, jak ona rów¬nież zajęła miejsce, ale chwycił lejce i wyprowadził powóz na ulicę.
Na chwilę zamknął oczy, ponownie starając się zebrać całą energię. Na jakiś czas musiał stracić przytomność, bo gdy rozejrzał się dokoła, dwu¬kółka wj eżdżała właśnie na podwórzec na tyłach hotelu Marboeuf. Wielki brodaty mężczyzna szedł obok powozu, z niepokojem zaglądając do wnę¬trza.
– To Jules – wyjaśniła Aleksa, zwracając się do mężczyzny, który mógł być tylko Bernardem, przyjacielem St. Owena. – Jest ciężko ranny, a mój mąż też potrzebuje pomocy.
Brodacz wziął Jules'a na ręce ostrożnie, jak nie¬mowlę i przycisnął do swojej szerokiej piersi.
– Zajmę się nim. A co z panem? Da pan radę pójść o własnych siłach?
– Dam radę – odparł Damien. Jeszcze nigdy nie był tak pełen determinacji.
Aleksa wyciągnęła do niego ręce.
– Ja ci pomogę. – Pierwsza wysiadła z powozu, a potem pozwoliła, żeby się na niej oparł, gdy schodził na ziemię.
Pomyślał, że pomaga mu zgodnie z tym, co mó¬wiła. Prawdę mówiąc, zawsze stała u jego boku.
Dzisiaj dla niego pokonała swój strach przed wej¬ściem do tego makabrycznego miejsca, jakim są katakumby. W zamku broniła go przed siostrą i matką, stanęła po jego stronie nawet tamtej nocy na plaży, gdy uznała go za zdrajcę i napuściła na nie¬go pułkownika Bewicke'a. Ryzykowała własne ży¬cie, by go ocalić.
Stała murem przy nim jak żadna inna kobieta, jak tylko nieliczni mężczyźni. Bez względu na oko¬liczności, nigdy tego nie zapomni… ani tego, ani czułych słów, które powiedziała do niego.
A teraz nadszedł czas, żeby on stanął przy niej. Musiał dopilnować, żeby znalazła się w bez¬piecznym miejscu. I nic – nawet Wielka Armia Na¬poleona – nie mogło go zatrzymać.
* * *