– Pan tu jest obcy – rzekł, jakby zastanawiając się nad czymś. Walczaka śmieszyła jego zmarszczona czerstwa twarzyczka, w wiecznym ruchu.
– Młodzieńcze – rzekł wreszcie uczony – przede wszystkim wiedz, że znam się na ludziach i dość mi spojrzeć na ciebie, żeby wiedzieć, z kim mam do czynienia. Charakter człowieka jest wypisany na jego konstytucji cielesnej – oczy wiście, jeśli ktoś’ umie czytać. Jesteś typem o wiele bardziej niebezpiecznym, niż się na pozór wydaje, a wiesz skąd wyprowadzam takie wnioski? O, tutaj – dotknął palcami jego twarzy – połączenie tych kości policzkowych z wykrojem ust, kombinacja nosa i oczu. Uważaj, bo jeśli nie zdołasz opanować swoich namiętności, dostaniesz się na manowce, z których, hm… Nie o to idzie. Zdaje mi się, że masz naturę gwałtowną, ale prawą. No, więc jestem gotów przypuścić cię do pewnej tajemnicy, pod warunkiem oczywiście, że nie piśniesz nikomu ani słówka. Chciałbym dostać się do zamku i jeśli mi to ułatwisz, wynagrodzę cię.
– A to do zamku nie można wejść?
– Właśnie, że nie! O to idzie, że nie! – krzyknął z pasją. – Stary książę jest wariat, jego ojciec też był wariat, a jego dziadek też był wariat. Od stu lat nikt nie może dostać się do tego zamku, tym bardziej, że… że sekretarze niechętnie odnoszą się do ludzi, którzy… Chciałem tam wejść normalnie przez bramę, ale zamknięta na cztery spusty, a przez otwór wyjrzał do mnie stary sługus zupełny sklerotyk i wybełkotał, że książę zakazał wpuszczać. W całym tym gmachu mieszka tylko trzech ludzi – książę, sekretarz i ten sługus, nikogo więcej. Reszta służby nie ma wstępu do środka i gnieździ się w tych szpetnych chałupinach, tam na lewo. Nikogo nie wpuszczają, a ja musze się dostać – muszę, choćby mnie mieli zaszczuć psami.
– Po co to panu? – Walczak z zainteresowaniem przypatrywał się furii staruszka. Ten skrzywił się i spojrzał na niego z pogardą.
– Co tu dużo gadać! Pan byś tego nie zrozumiał, choćbym tłumaczył sto lat! Młodzieńcze, jeśli mnie nie mylą moje przeczucia, moje podejrzenia, wnioski i poszlaki, na jakie wpadłem przy pewnych badaniach, to ten zamek w środku jest bezcennym skarbem, jedynym na całą Polskę, kopalnią, uważasz, kopalnią cudów! To jest wyjątek! Unikat! Rewelacja!…
Zasapał się…
– Uważasz pan, na zewnątrz te mury mają charakter czysto obronny. Ten zamek nie był stawiany od parady, więc od zewnątrz to jest starożytna twierdza, surowa, wojenna… I ja sam myślałem całe życie, że zamek w Mysłoczy nie wyróżnia się niczym specjalnym, prócz starości – bo trzeba wiedzieć, że to skrzydło północne ma blisko sześćset lat. Tymczasem pewnego razu w jednej bibliotece rzymskiej wpadłem na korespondencje z Polski nuncjusza Almariego z XVII wieku. Okazało się, że nuncjusz zwiedzał Polskę i miedzy innymi bawił w gości nie u księcia Holszańskiego z Mysłoczy. Otóż Almari pisząc o zamku, nadmienia o wspaniałych malaturach, jakie tam widział. To mnie zastanowiło, ale byłbym przegapił całą sprawę, bo pomyślałem, że Włoch, panie święty, pochlebia się ma gnatowi – gdy w aktach familii Radziwiłłów, blisko spokrewnionych z Holszańskimi, znalazłem również przypadkiem dokument, datowany z Mysłoczy, z wieku XVII, zatytułowany „Rejestr sum wypłaconych” i czytam.panie święty, takie pozycje. Malarzowi za odświeżenie dwóch plafonów starożytnych przez Dolabellę malowanych… Poprawienie i ozdobienie dwóch obrazów Jordaensa… z których jeden wyobraża Adoracje, a drugi Ceres. Kiedym to przeczy tał, mówię ci, aż mnie zatknęło… No, nie będę ci tłumaczył, bo i tak nie zrozumiesz! Jeszcze ci powiem tylko, że krzesła Gabrieli d’Estrelles, słynne krzesła, które dostała od kochanka swego, króla francuskiego Henryka IV, także figurowały w tym inwentarzu. A poza tym szafy Hugues Sambin’a! Uważasz! A tam było wymienione tylko to, co zostało poddane remontowi. Więc ileż jeszcze innych antyków kryją te mury! Co tam jest w środku! Jakie cuda! Jakie arcytwory pędzla i dłuta.
Profesor, który przed chwilą Walczakowi wyrzucał namiętność, teraz sam stał się pastwą namiętności. Był bliski płaczu. Namiętność starcza i namiętność młodzieńcza zajrzały sobie w oczy, niezdolne się zrozumieć, każda żyjąca sobą, roztargnione…
– O! – zawołał profesor. – Muszę to zobaczyć, muszę tego dotknąć, muszę się przekonać, co tam może być w środku. Przecież to wszystko się marnuje, psuje z każdą minutą… Trzeba ratować!
– Ile też może być wart taki obraz? – zapytał Walczak.
– Śmieszne pytanie! – huknął. – Takich rzeczy nie ocenia się na pieniądze. Ale ci powiem. Jeden taki obrazek może być wart nawet milion!
– I to nikt nie wie, że tam się znajduje tyle kosztowności?
– Otóż to mnie zdumiewa! Jakim sposobem w Polsce zachowała się taka oaza, rezerwat przez nikogo nie odkryty. Ale zrozumiałem, kiedym się dowiedział, że od stu pięćdziesięciu lat żadna istota cywilizowana nie była wpuszczana za bramę zamku; bo ostatnie trzy pokolenia tej rodziny to byli pijacy, karciarze, kobieciarze, ludzie nie mający pojęcia o tym, co posiadają, niezdolni odróżnić renesansu od gotyku. A dawniej któryż z tych panów miał najlżejsze chociażby wyobrażenie o sztuce? Arcydzieła przechodziły z ojca na syna, i tak się do nich przyzwyczaili, że w końcu przestali zwracać na nie uwagę. A zawsze znajdą się sekretarze – którzy nie bez powodu ludziom kompetentnym odmówią prawa wstępu pod pozorem, że… książę stanowczo zabronił!
Ściszył głos i zaczął mrugać na Walczaka, a po chwili wykrzyknął:
– Gdzie moja lorneta?
– To zdaje się ten pan Cholawicki jest sekretarzem księcia – rzekł Walczak, ślizgając się wzrokiem po majestatycznej rezydencji.
Już zaczynały wstawać u podnóża zamku białawe opary, wskutek czego mury wydały się wyższe. W dali niebo barwiło się ostatnimi promieniami słońca, a dołem zbliżała się gęsta ciemność.
Chłopak westchnął i nie wiadomo czemu znowu przywaliło go uczucie smutku.
– Pan Cholawicki, sekretarz, kuzyn, administrator, pełnomocnik, powiernik, domownik i zarządca dóbr! – wyrecytował z przekąsem profesor. – Typowy okaz wykwintnego ordynusa! Ordynus w skórze eleganta! Brutalny gładysz! Ha, a może tam nic nie ma, może wszystkie moje przypuszczenia są fałszywe – prze raził się i wytrzeszczył oczy na zamek, który oddalał się, urastał i roztapiał na po witanie nadchodzącej nocy.
Psy odezwały się z zabudowań, położonych na stoku wzgórza zamkowego. A powietrze nad rozlewiskami stawało się coraz gęstsze, cięższe, przesycone mgłą, lada moment gotowe zbić się w białawy tuman.
Przeraźliwa pustka okolicy, malaryczny, niezdrowy klimat, smutek i opuszczenie zarosłych trzcinami błot, gdzieniegdzie przerżniętych groblą – potęgowały jeszcze nastrój tragizmu i mistycznej tajemniczości starożytnego gniazda, siedziby kończącego się rodu dziwaków, wraz z zamkiem powoli staczającego się w ruinę i śmierć.
Walczak bal się coraz bardziej, nie wiadomo duchów, czy ciemności, czy jeszcze czegoś innego, co znienacka mogło podleźć mu pod nogi, lub wyskoczyć z mroku i z gąszczu. Miał on tę właściwość, że z radości nagle przechodził w żałość, a wtedy smutek i lęk brały go w posiadanie niepodzielnie. A profesor tymczasem nie odrywał wzroku od ciemniejącej budowli, jakby usiłując przebić opancerzenie murów.
Nagle światło błysnęło w jednym z podługowatych okienek narożnej baszty. Rzecz dziwna, to jedno jedyne wątłe, samotne światło przy całym ogromie budowli pogłębiło jeszcze wrażenie pustki – chłopca przebiegł dreszcz na myśl, że na sto kilkadziesiąt pokojów wypada tylko trzech ludzi, książę, sekretarz i kamerdyner, trzech ludzi snujących się po pustych, ciemnych, wilgotnych komnatach, pośród bogactw rozsypujących się w proch…
– W tym oknie zawsze się świeci – rzekł profesor. – To musi być pokój księcia. No, chodźmy, i tak spóźnimy się na kolacje. Stąd do dworu jest blisko cztery kilometry. Teraz rozumiesz pan – gestykulował, potykając się o kamienie – do czego potrzebna mi pańska pomoc. Na pewno jest jakieś inne wejście, nie tylko przez bramę; mam takie wrażenie, że od strony zachodniej mury są mocno nadwątlone a miejscami w ruinie. Ale cała trudność w tym, że nie można podejść zbyt blisko, bo zobaczono by z okien. Nie chcę wzbudzać podejrzeń. Dlatego, młodzieńcze musisz mi pomóc, za co zresztą zostaniesz wynagrodzony. Trzeba, abyś podszedł do zamku nocą pod osłoną tych mgieł i spenetrował dobrze, którędy można się dostać. Następnej nocy pójdziemy razem i Jeżeli się uda, dokonam dyskretnej inspekcji tej rupieciarni. Przynajmniej będę wiedział, czy warto czynić dalsze zabiegi.
– A jeżeli nas złapią?
– Tfy! – rzekł staruszek. – Tchórz cię oblatuje?
Chłopak z ukosa przyjrzał się profesorowi, który dzielnie dreptał obok niego.
Ale nie brał jego propozycji zbyt poważnie. Nie miało sensu dla niego wdawać się w podobną kombinację – przecież gdyby go złapali, skompromitowałby się na amen i przepadłyby jego plany tenisowe.
Jeżeli nie odmówił od razu to tylko dlatego, że czuł do profesora jakąś sympatię, a poza tym jego awanturniczą wyobraźnię podnieciły te opowiadania. Ba! gdyby nie tenis…
– Muszę jeszcze dziś wieczór pomówić z tą Mają – pomyślał. – Niech się dowiem, co ona myśli o mojej grze.
– Jeszcze pogadamy – powiedział do profesora, gdy kończyli zostawioną dla nich kolację.
Część towarzystwa grała w bridża w małym saloniku. Dochodził stamtąd głos chudej urzędniczki, która przeplatała licytacje, kwaśnymi uwagami na temat niewłaściwości podobnych zabaw, gdy może akurat w tej chwili ktoś nieuleczalnie chory kona w okropnych męczarniach Ud.
– To po cóż pani gra? – zapytał w końcu zdenerwowany radca Szymczyk.
– O, przepraszam! Czy ja jedna mam być pozbawiona wszelkich przyjemności? – rzekła i zalicytowała cierpko szlemika.
Maja stała przy oknie z narzeczonym, który coś jej tłumaczył szeptem – wyglądało, jakby się kłócili.
Na jej widok niecierpliwość Walczaka wzrosła, chciał z nią mówić zaraz, natychmiast, choć może lepiej byłoby poczekać do jutra – a nuż nie przeszły jej jeszcze te humory, które mu okazywała rano?
Twarz dziewczyny nie wróżyła nic dobrego, miała wyraz wzgardy i lekceważenia.