Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział XX

Jeżeli Maja dotychczas nieufnie odnosiła się do przypuszczeń Hińcza, które wydawały się jej nieprawdopodobne, a nawet niedorzeczne – to teraz, po seansie, uwierzyła.

W głębi duszy była dotąd przekonana, że Leszczuk albo po prostu oszalał, albo udawał szaleństwo ze strachu przed odpowiedzialnością.

Teraz jednak naprawdę zaczynała wierzyć, że był opętany, nawiedzony jakąś obcą mocą. Wszystko co robił, musiało być w związku z ową komnatą. Był zarażony jakimś niezbadanym fluidem.

Lecz wobec tego wszystko stawało się możliwe!

Więc on z natury swojej nie był taki, jak ona sobie wyobrażała – więc to morderstwo i tamte, poprzednie czyny, to wszystko wynikało z owej zewnętrznej siły?

A może on w ogóle nie zabił Malimaka? Może zabiła go ta właśnie siła?

Ale w takim razie on nie kłamał, posądzając ją o to morderstwo?

A jeśli on ją posądzał… to może właśnie ta myśl doprowadziła go do tego, że uciekł z Warszawy, wpadł w szał, stał się podatny wpływom komnaty? A to by znaczyło, że on ją kocha. Jednak…

Maja chodziła po pokoju z kąta w kąt i walczyła z sobą.

Iść czy nie iść do niego?

To ją najbardziej dręczyło, że on nie znosił jej obecności, że oboje byli osobno.

Iść czy nie iść? A jeśli mu to zaszkodzi i znowu dostanie ataku?

Ale czuła, że to jest konieczne.

Była pewna, że tylko ona może go wyleczyć.

Jeżeli ją kocha…

Gdyby ją kochał – gdyby naprawdę tylko z jej przyczyny popadł w to wszystko. – Ach, to w jej rękach jest jego wybawienie, ona jest dla niego lekarstwem!

Nacisnęła klamkę.

Leżał w łóżku i, nawet nie drgnął, gdy weszła. Oboje patrzyli na siebie bez słowa. Maji zrobiło się dziwnie.

Być w mocy cudzej! Podlegać jakimś atakom, mieć w sobie jakiegoś gościa, który w każdej chwili może opanować duszę? Za nic nie być w pełni odpowiedzialnym? Cóż to za okropność i śmieszność!

– Czy pan naprawdę myśli, że to ja zabiłam Maliniaka?

Milczał, ale wzrok jego był nadal tępy i przerażony. Jak go przekonać? Co mu powiedzieć?

Zdawało się, iż Leszczuk zupełnie przestał na nią reagować.

– Może i nie pani – powiedział wreszcie – ale mnie wszystko jedno. O, te przerażone, osłupiałe oczy!

– Jak to? – wyszeptała.

– No pewnie. Ja już jestem stracony, zgubiony na amen.

– Ja nie jestem winna…

Uniósł się na łóżku.

– Pani nie winna? A kto winien? To pani mnie nie kusiła na wszystkie sposoby? Ja już to pani nie raz wypominałem! Ja się tym złym duchem zaraziłem nie od ołówka, a od pani. W pani on siedział od początku! Jak pani kradła pugilares Szulkowi. Jak pani mnie namawiała. Przez panią ja zrobiłem świństwo z tym meczem i nic dziwnego, że Bóg mnie skarał.

Nie widziała, co odpowiedzieć. Miał rację. Jego wzrok był okropny! Gdybyż mogła mieć czyste sumienie! Ale ona, zamiast podnosić go miłością do swego poziomu, pogardziła nim, nie ufała mu – i spychała go coraz niżej.

Jakże on to naiwnie ujmował. Diabeł – mówił. Po prostu. I może to było najsłuszniejsze.

Ale zaskoczyło ją to, co powiedział o pugilaresie Szulka.

– Ja okradłam Szulka?

Maja bliska była uwierzenia, że to ona. Już nic nie rozumiała. Więc i o to ją posądzał?

Ale jego obojętność była dla niej nie do zniesienia! Ta apatia! To zwierzęce przerażenie!

– Niech pan nie mówi tak! – krzyknęła! – To nieprawda! A zresztą ja pana kocham. Kocham pana! Pan także mnie kochają to wiem!

Za wszelką cenę chciała go wyrwać z tego stanu. Czyżby straciła na niego wpływ?

– Niech pani odejdzie ode mnie – rzekł powoli – nie pora na romanse. We mnie to jest – co może i w pani też siedzi. Jeżeli we mnie, to i w pani. Skąd ja mogę wiedzieć, czy to pani do mnie teraz mówi, czy… Ja nie wiem… czy to na pewno… pani jest… Wie pani co? Jedyna rzecz – niech pani księdza sprowadzi, chcę się wyspowiadać.

Wyszła.

I przez chwilę nie mogła zdać sobie sprawy z tego, co zaszło.

Posądzał ją, ni mniej ni więcej, tylko o to, że i w niej jest to „złe”. Zły duch. Tak on to sobie wyobrażał. Podejrzewał ją. Bał się jej. A ona jego się bała. Nie mogła się oprzeć trwodze na jego widok. Bali się siebie.

Maja czuła, iż on to ujmuje zbyt naiwnie i dosłownie. A jednak tyle dziwów i anomalii powstało ostatnio wokół niej, że już niczego nie była pewna.

Bali się siebie i ten strach, czarny, przesądny, zabijał wszelką możliwość ratunku!

Chciał się wyspowiadać… A nuż to właśnie było najmądrzejsze i jedyne w ich położeniu? Wezwać księdza. Maja nie wierzyła samej sobie, że ta myśl mogła być realna.

Upadła na kolana w korytarzu i po raz pierwszy od wielu lat pogrążyła się w gorącej modlitwie.

Nie umiałaby powiedzieć do kogo i o co się modli. Wzywała rozpaczliwie czyjejś pomocy, błagała o czyjąś litość nad sobą i Leszczukiem.

Energia Maji była złamana zupełnie. Bezradna myśl uczepiła się jednego tylko pragnienia, żeby się to wszystko już raz skończyło. Wszystko jedno jak, już dosyć tej męki!

Klęczała w mrocznym kącie, z twarzą w dłoniach. Nie czuła że przez palce ciekną jej ciepłe łzy. Niepostrzeżenie przyszło na nią wyczerpanie i apatia tak głęboka, że prawie podobna do spokoju.

Dom zdawał się spać w ciszy. Lampa w korytarzu przygasła.

Czy to był sen, czy majak na jawie?… Ni stąd ni z owad, wydało się Maji, że ktoś ją dźwiga na nogi i prowadzi gdzieś przez mrok i ciszę.

W pustce przed nią otwierały się bezgłośnie jakieś drzwi i wnet zamykały się za nią. Poznawała to tylko po coraz głębszej ciemności. Za bliskimi ścianami wstawał coraz wyraźniejszy szum. Ni to wołanie gałęzi w wichrze, ni to rzęsiste fale deszczu bijące o szyby.

Wszystko to było nierzeczywiste, a jednak prawdziwe. Gdyby wyciągnęła ręce, dotknęłaby mokrych murów. Wiedziała to z jakąś niezbitą pewnością. I szła w głąb tajemniczych krużganków bez wahania, ufając temu kto ja prowadził.kimkolwiek by był.

Gdzieś daleko zalśniło światełko. Stawało się coraz większe i wyrazistsze. Poznała, że to wielobarwny witraż, jakie czasem spotyka się w korytarzach starych klasztorów. Przypadkowa mozaika kolorowych szybek, bez ładu i składu sklecona.

Coś tam miała zobaczyć przez barwne szkiełka. Ale rysunek witrażu poruszał się, linie wiły się i gmatwały jak węże. Na próżno wytężała wzrok.

Wtedy przekonała się, że nie śpi.

Chciała rozbić witraż, ale poczuła, że nie może dźwignąć rąk.

Trzymała je tak samo przy twarzy i oczach jak przed chwilą, gdy klękała do modlitwy. Palce jej pulsowały ciepłą krwią, lepiąc się do mokrych od łez policzków. Między palcami wyraźnie widziała światło. Tyle że wielobarwne, nie jednostajne – jak przedtem.

Na pewno nie spała! Słyszała nawet swój własny oddech, przyśpieszony.przerywany czasem spazmatycznym westchnieniem.

A przecież niezdolna była do żadnego ruchu. Niby sparaliżowana.

Ktoś kto był przy niej – nikt inny – zlitował się wreszcie, gdy tak pasowała się z niemocą. Popchnął zapewne okienko, bo kolorowe, pogmatwane szkiełka znikły.

Zajrzała przez wąski otwór w grubym murze. Wiedziała, że zobaczy tam coś złego, coś strasznego. Skupiła wszystkie siły, żeby przezwyciężyć lęk. Bo musiała, za wszelką cenę musiała wreszcie zobaczyć, co się tam kryło.

Widziała jak przez gęstą zasłonę. Dziwnie wyglądał ten obraz. Jakby patrzyła z dołu, czy z góry, niezwyczajnie.

Tak, z dołu. Po białej komnatce snuły się cienie jakichś ludzi, w dziwnych skrótach. Stąpały wielkie stopy długich nóg. Korpusy wydawały się maleńkie, głowy jakby nie istniały.

Jedno z widm zbliżało się do Maji. Schyliło się ku niej. Widziała przez zasłonę zarys twarzy, niby znajomej a przecież tak zmienionej, że dreszcz ją przeszył. (Nie, przez sen nie czułaby dreszczu.)

Kto to był?… Na pewno Leszczuk. Kogóż innego spodziewała się tu zobaczyć? Oczy wysadzone z orbit, o olbrzymich, białych gałkach, jak u topielca. Sina, obrzękła twarz, rozpuchnięte, czarne jak żelazo wargi.

Koszmar.

Dwie olbrzymie dłonie sięgały ku Maji. Palce zakrzywione jak szpony kurczyły się i rozginały drapieżnie. Ale nie zdołały chwycić. Napotkały białą zasłonę. Uwikłały się w nią pazurami. Targały ją, szarpały – nie mogły zerwać.

Raptem w wysadzonych ślepiach błysnął strach obłędny. Szpony cofnęły się. Jedna dłoń, lewa, porwała za gardło, zdusiła, aż czarne wargi rozwarły się w okropnym skurczu, odsłaniając zęby. Druga ręka trzepotała w powietrzu, jak skrzydło postrzelonego ptaka.

Widmo zachwiało się. Chwilę słaniało bezwładnie, i nagle runęło twarzą ku Maji.

Usłyszała słaby, zdławiony okrzyk. Jej własny głos. W tym głosie jednak więcej było zdziwienia niż trwogi. Bo w tej chwili poznała, że upiorne widmo to nie był Leszczuk.

Ktoś znajomy. Kto?… Na Boga, kto to był?…

Ależ to Handrycz!… Na pewno Handrycz.

Majak przepadł. A przecież twarz widma tkwiła jeszcze w pamięci Maji. Nie mogła się omylić, choć rysy tak straszliwie były zmienione.

Sczezł nagle cały ten dziwny obraz. Zasłona, biała izba, cienie ludzkie… Tylko wspomnienie twarzy Handrycza nie chciało minąć.

Skąd tu się wziął Handrycz?

Trwała ciągle w tym samym stanie pólsnu, lecz świadomie nie chciała się z niego wyrywać. Dręczyła ją niezaspokojona ciekawość. Czekała – czy na nowo nic zacznie się snuć przed nią dalszy ciąg wizji, który coś wyjaśni, coś potrafi dopowiedzieć.

Kto ją, Maję, prowadził w te korytarze? Po co ukazał jej ową komnatę, też przecież znaną skądś, jak znana była twarz Handrycza?

Lecz pod zamkniętymi powiekami nic już nie chciało się jawić. Wracała za to zupełna świadomość miejsca i czasu. Minął bezwład ciała. Obudził się za to ból w zmęczonych kolanach i zaciśniętych mocno palcach. Myśl rozbudzona zupełnie na nowo zaczynała pracować, coraz niespokojniejsza.

Jeśli wszystko to nie było snem, co znaczyła ta wizja? Skąd przyszła do niej?… Strzępy wspomnień nie mogły się układać tak konsekwentnie. Zresztą jakie wspomnienia?… Korytarz podziemny wiodący na zamek, izba kiedyś już we śnie oglądana, twarz Handrycza? Dlaczego właśnie Handrycza, a nie Leszczuka? Dlaczego widmo dusiło się własną ręką? Tak, lewą ręką?

64
{"b":"89322","o":1}