Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział VIII

Cholawicki kilkakrotnie zaglądał do sali, widząc jednak, że profesor śpi snem człowieka doszczętnie znużonego, wycofywał się dyskretnie. Niecierpliwie spoglądał na zegarek. Umówił się z Mają, że przyjdzie na zamek o godzinie piątej po południu, tymczasem dochodziła już szósta, a dziewczyny nie było. Co się jej mogło zdarzyć?

Sekretarz znów poczuł żądło zazdrości, które czas jakiś’ przestało mu dokuczać, stępione wartkim biegiem wypadków. To było nieznośne – być zmuszonym siedzieć tu, jak w więzieniu i wiedzieć, że ona buja sobie na swobodzie – może z Leszczukiem? Przymknął oczy i ujrzał ich razem – tak „podobnych” do siebie, tak zgranych w tym podobieństwie, że aż syknął. Jeżeli kiedy, to właśnie teraz nie powinien był wydalać się z zamku ze względu na profesora, na księcia, na komnatę… Gdyby jednak na godzinkę dopaść konno Połyki? Przez tak krótki przeciąg czasu nic nie mogło się zdarzyć. Książę także spał.

Kazał osiodłać konia i po dwudziestu minutach dobijał już do Połyki. Wyjechał z lasu na wielką polanę, za którą czernił się park połycki. Tu zwolnił i jechał stępa wzdłuż ściany leśnej, aby nie wywoływać sensacji zapienionym koniem.

Naraz dostrzegł Leszczuka, który wyszedł z parku i na ukos przez łąkę zmierzał do lasu. Cholawicki zatrzymał konia, po czym nagle wjechał w las. Zdjęła go potrzeba – przyjrzeć się jeszcze raz temu chłopcu. Sprawdzić, czy naprawdę jest to podobieństwo. Skontrolować swoje wrażenia. Ta potrzeba okazała się tak dojmująca, że narzeczony nie zważając na gałęzie, chłostające go po twarzy, popędzał konia i przeciął drogę Leszczukowi.

Zatrzymał się za kępą krzaków i stąd wypatrywał chłopca, który wkrótce się ukazał.

Był zamyślony. Z głową pochyloną, z rękami w kieszeniach, szedł pogwizdując, a Cholawicki widział, jak na dłoni, że „podobieństwo” jest, że każdy ruch, każde spojrzenie nie będąc ściśle podobne, przecież ma w sobie coś z Maji, jest w związku z Mają… O, to było nie do wytrzymania. Sekretarz wpił się wzrokiem w młodego rywala, póki ten nie zniknął za drzewami.

Wówczas chciał zawrócić w stronę Połyki, gdy w głębi lasu dojrzał Maję, przesuwającą się między drzewami. Dziewczyna szła ostrożnie i szybko – za Leszczukiem.

Cholawicki zeskoczył z konia i przywiązał go do drzewa. Na piechotę zaczął przemykać się w gęstwinie za tą parą. Więc Maja dlatego nie przyszła na zamek? Miała jakieś sprawy z Leszczukiem!

Kukułki kukały w borze. Maja przyśpieszyła kroku i okrążyła Leszczuka w dużej odległości, po czym zawróciła. Sekretarz zrozumiał jej manewr. Chodziło jej po prostu o to, aby – niby przypadkiem – spotkać się z nim w lesie.

Jakoż był nie mym i z rozpaczonym świadkiem tego spotkania. Maja wynurzyła się z lasu naprzeciw Leszczuka. Przystanęli. Cholawicki nie mógł dosłyszeć, o czym mówili. Przez parę minut rozmawiali i dziewczyna rysowała końcem bucika na piasku jakieś figury. Potem zaczęli iść razem wolno w stronę domu.

Sekretarz szedł za nimi z rozpaczą w sercu.

Ostatnie jego wątpliwości prysły. W gruncie rzeczy nie mógł aż dotąd wierzyć, by Maja mogła naprawdę zainteresować się Leszczukiem – a zresztą liczył na ambicję dziewczyny, nawet na zwykłą trudność porozumienia się z chłopcem, z którym ostatecznie można było wymieniać piłki, ale nie – myśli i uczucia. Nie przypuszczał, aby była do tego zdolna. A jednak widział to na własne oczy.

Szli razem, jakby się znali od wieków. Nigdy ich tajemnicza wspólność nie była bardziej oczywista – zadziwiająca zgodność ruchu, bolesna tożsamość w sposobie zwracania głowy – jak gdyby ten sam obyczaj rządzący obojgiem. Był przekonany, że jest szczęśliwa w tej zgodności – z furiacką zazdrością widział, że musi być stokroć bardziej szczęśliwa z tamtym, niż kiedykolwiek była z nim.

A jednocześnie ze zdumieniem obserwował, że tu ona jest stroną aktywną. Jakże to? Czyżby była na tyle nieposkromiona, aby go uwodzić? Namawiała go do czegoś. Coś mu tłumaczyła, idąc niedbale obok – i śmiejąc się podniecała go, rozgrzewała jego wyobraźnię.

Narzeczony cierpiał! Jeżeli Maja brała go dotąd nowoczesnością swego wychowania, śmiałością swoich wybryków, „trzeźwym” ujmowaniem świata, to teraz miał za swoje!

Przecież on sam podważył w niej wszystkie zasady moralne, uczył ją szukania szczęścia na najkrótszej drodze. I doczekał się tego, że zmuszała go do rywalizowania z Leszczukiem! Cholawicki był niesłychanie wrażliwy na względy światowe. Przebaczyłby Maji flirt, ale nigdy trenera!

Gdyby jednak mógł słyszeć ich rozmowę, zdumiałby się nierównie więcej.

– Tam są na przykład drobiazgi, miniatury – mówiła oględnie, patrząc pod nogi. – Jest szafa pełna miniatur.

– Miniatury, to takie małe obrazki? – zapytał Leszczuk.

– Tak. A zresztą są także kubki srebrne i pozłacane. Poza tym srebro stołowe. Nożyki z perłową masą. Moc cennych drobiazgów. Zatrzymała się.

– Będę musiała powiedzieć memu narzeczonemu, żeby na noc zgodził stróża. Zamek zupełnie nie jest pilnowany. Najlepszy dowód, że pan zaszedł aż do księcia i nikt panu nie przeszkodził. Ale książę nie znosi żadnych stróżów. To jest właśnie położenie bez wyjścia.

Leszczuk nie odpowiedział. Co to znaczy? Czy ona namawia go, żeby jeszcze raz poszedł do zamku? Spojrzał na nią z ukosa. Uśmiechnęła się jakoś dziwnie…

Stosunki ich układały się tak burzliwie i niejasno, że trudno było cośkolwiek wyrozumieć. Zaczynał ją podejrzewać o jakieś nieokreślone zamiary.

Czasem zdawało mu się, że ona kpi z niego.

A czasem, że nie – nawet przeciwnie…

Pomimo całego „podobieństwa”, rozmowa z nią krępowała go okropnie. Kiedy grał z nią w tenisa, albo kiedy szli obok siebie w milczeniu, wtedy wszystko było idealnie i oboje zgadzali się świetnie; ale kiedy przychodziło do rozmowy, natychmiast powstawały trudności i niedomówienia.

– Ja sama nieraz przyłapuję się na takiej chętce… żeby co zabrać stamtąd – rzekła naraz półgłosem z szaloną niecierpliwością. – Miałabym pieniądze. Wzięłabym i koniec. Byłabym niezależna. Wystarczyłoby na całe życie!

– Ja bym chciał prowadzić uczciwe życie – rzekł nagle, jakby broniąc się. Przyjęła to uśmiechem.

Nie mógł jej wytłumaczyć, że między nimi wytworzyło się nieporozumienie, że ona niesłusznie ma go za złodzieja, że jeśli wtedy chciał zabrać pieniądze z szafy, to nie dla zysku, ale żeby zemścić się na niej – nie, nic jej nie mógł wytłumaczyć!

– Ja nie jestem taki, jak pani się zdaje – powiedział.

– Ja wiem, jaki pan jest!

– A skąd pani wie?

– Pan zapomina, że… jesteśmy do siebie bardzo podobni. Wszyscy to mówią. Ja wiem, jaki pan jest… bo wiem, jaka ja jestem.

Spojrzał na jej ciemną twarz i małe ucho. A może tak było? Może miała rację. Czyż ta elegancka panna z wyższej sfery mogła być zdolna do jakichś niewyraźnych kombinacji? A gdyby tak? Przecież była podobna do niego. A przy tym zachowywała się dziwnie – nie, na pewno nie była to jedna z tych normalnych panien z wyższym wykształceniem. Dobrze, ale cóż z tego, że była podobna do niego – przecież on nie był kryminalistą. No tak, ale on znowu był podobny do niej. Więc jeśli ona jest podejrzana, to i on jest podejrzany. A jeśli on jest podejrzany, to i ona jest… Leszczuk tracił zupełnie głowę.

A przy tym ciągle podejrzewał, że ona albo kpi, albo też chce go naciągnąć i czasem myślał, że ona bardziej nienawidzi go, niż lubi. Były w niej takie błyski oczu – dumne, nienawistne – i ta sama zawziętość dzika przeciw niemu, której już zaznał podczas gry w tenis.

Tymczasem Maja, śledząc go spod oka, myślała:

– Tak, jego nietrudno byłoby namówić – do wszystkiego.

Chciała wreszcie dowiedzieć się Jaki on jest. Nie był z nią swobodny i szczery. Taił przed nią swoją prawdziwą naturę. Więc, aby go ośmielić i jednocześnie wypróbować, pierwsza zaczęła go namawiać.

Ale kusząc i namawiając jego, również kusiła i namawiała siebie. Jej awanturniczą wyobraźnię pociągała myśl okradzenia zamku, choć oczywiście nigdy by tego nie zrobiła. Ale coś w tym było przyjemnego… Patrzyła z ukosa na jego twarz.

Wtem drgnęła.

Leszczuk wyglądał jakoś inaczej, niż zwykle.

Coś mu się zmieniło w twarzy. Na pierwszy rzut oka nie mogła zdać sobie sprawy, na czym ta zmiana polega. Dopiero po chwili uprzytomniła sobie, że ma sine usta. Prawie czarne. Nie, nie było to złudzenie. I nie były to usta spieczone, jak w gorączce, ale obrzydliwie sine – nigdy dotąd czegoś podobnego nie widziała. Jak wymalowane.

– Czy pan chory? – rzekła.

– Dlaczego?

– Niech pan się przejrzy.

Wyjęła lusterko. Przyglądał się z zaciekawieniem i z odrazą. Maja także doznała uczucia przmożnego wstrętu. Było to dzikie. Brutalne. Jaskrawe.

– Już drugi raz mi się to robi – powiedział.

– Jak to drugi?

– Wczoraj rano także mi się to zdarzyło, jakem się golił. To musi być jakaś choroba.

– Źle się pan czuje?

– Nieee… Dobrze… Bo ja wiem z czego to może być. Lubię gryźć rozmaite rzeczy, jak idę. Może z tego.

Był zawstydzony… Opanował ich jakiś niepokój i przyśpieszyli kroku. Maja z ulgą spostrzegła, że sina barwa ustępuje i Leszczuk wraca do normalnego wyglądu. Co to było?

Dochodzili już do parku. Naraz w bramie ukazał się radca Szymczyk, a za nim obie damy, doktorowa i urzędniczka, oraz pani Ochołowska. Ta ostatnia z wielce nieszczęśliwą miną zmuszona wysłuchiwać nieustannie mniej lub więcej przejrzystych aluzji i uwag. „Dziedziczka” najchętniej nie brałaby udziału w tych spacerach, ale to na pewno byłoby poczytane za objaw pogardy i lekceważenia. Więc pani Ochołowska, pomimo licznych zajęć i równie licznych trosk, musiała co dzień odbywać popołudniowy spacer z pensjonatowym towarzystwem.

Towarzystwo nudziło się piekielnie. Wszystkie te osoby, oderwane od swojej codziennej pracy, skazane na bezczynność, przygodnie skupione w jednym dworze, nie wiedziały co robić ze sobą. Nie umiały się bawić, a nie miały okazji do roboty. Stąd rodziły się kwasy, dąsy, zadrażnienia.

Doktorowa była zdania, że urzędniczka jest za chuda i dała jej to do zrozumienia ze zwykłą swoją wylewną szczerością.

23
{"b":"89322","o":1}