Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział III

Schodząc nazajutrz rano na śniadanie, nie wiedział co go spotka. Czy każą mu natychmiast zabierać się do domu? Czy jeszcze gorzej? Był przygotowany na wszystko.

Atoli nie spełniły się te przewidywania. Pani Ochołowska powitała go przyjaznym skinieniem, a po śniadaniu ukazała się Maja z rakietami.

– Gramy! – rzekła.

– Ale córeczka zapalczywa! – entuzjastycznie zawołała tłusta doktorowa do pani Ochołowskiej. – Nie ma to jak młodość, kochana moja!

– Nie każdy może być młody – odparła sucho chuda urzędniczka.

Towarzystwo zasiadło na ławce, przyglądając się grze. Po kilkunastu wstępnych uderzeniach Maja zaproponowała seta – ale nawet radca Szymczyk zorientował się wkrótce, że nie ma na co patrzeć, a rozlewna doktorowa wykrzyknęła:

– A toż oni grają dziś! Fatalnie, pani droga! I córeczka coś źle wygląda, może chora!

– Oboje źle wyglądają – rzekła nieoczekiwanie urzędniczka.

Pani Ochołowska wstała i wszyscy oddalili się wolno aleją parku. Leszczuk i Maja grali dalej.

Odbijał piłki coraz gorzej i coraz niecierpliwiej. Myśl jego pracowała. Czy Cholawickiego nie ma? Nie ma, widocznie wyjechał do zamku. A dlaczego ja chciałem ukraść? Dlaczego chciałem ukraść? Co się ze mną stało takiego? Dlaczego ja chciałem ukraść? Co mnie napadło? Przecież i tak od razu by wiedzieli, że to ja!

Ale nad wszystkim górowała jedna wspaniała oczywistość – nikomu nic nie powiedziała! Zachowała wszystko dla siebie! Co więcej, sama zaproponowała mu partię, jakby nic się nie stało!

Dostrzegł jej zmęczenie, bladość nieprzespanej nocy, roztargnienie w grze i marzył o chwili, kiedy znajdzie się z nią sam na sam. Niecierpliwość jego rosła z każdą minutą i przegapił parę najprostszych piłek.

Maja sześć razy zaserwowała na out lub w siatkę i wreszcie zeszła z placu.

Dopadł ją w momencie, kiedy drzewa zasłaniały ich zarówno od chłopców zbierających piłki i od domu.

– Chwileczkę! – zawołał. Odwróciła się.

– Czy… czy będziemy grali po południu?

– Nie.

– Czy pani nie ma czasu?-spytał najgłupiej w świecie. Nie wiedział jak mówić z nią, jak nawiązać do tamtego w szafie. Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– Nie.

Jej obojętność była tak doskonała, że bliski był zwątpienia, czy wczoraj mu się nie śniło. Złapał ją za rękę. Ale wtedy ona krzyknęła.

– Co pan – zwariował?!

I z całej siły rakietą uderzyła go. Na szczęście zdążył się cofnąć i otrzymał cios w lewe ramię. Panna Ochołowska odeszła.

Co to było? Więc ona uważa, że między nimi nic… Ach! więc to tak ona to przyjęła. Potarł uderzone ramię i zagłębił się w park.

Nigdy w życiu nie był bardziej nieszczęśliwy. Wszystkie zmieszane uczucia, jakie przeżywał do niej w ciągu nocy, streściły się w nienawiść i wściekłość. Podszedł do drzewa i zaczął łamać gałązki, jedną po drugiej…

Tymczasem Maja u siebie w pokoju, położywszy rakiety na łóżku, siadła i bezmyślnie patrzyła w ścianę.

– Bezczelność -wyszeptała. – Co on sobie wyobraża, ten… złodziej? Złodziej!

Nie miała żadnych wątpliwości, że chciał ukraść pieniądze z szafy. Popełnić ordynarną kradzież i uciec z pieniędzmi. Tak, to był ordynarny złodziejaszek!

Maję zdumiewało, iż nagłe odkrycie właściwej natury Leszczuka, iż chamstwo, trywialność, prostactwo tego postępku tak bardzo mogło nią wstrząsnąć. Stał się jej tak obrzydliwy, że musiała przemóc się, aby z nim grać.

Wszystko w niej wzdrygało się na my śl o nim. Być może właśnie to podobieństwo między nimi sprawiało, iż jego marna, prostacka nieuczciwość dotykała ją bezpośrednio – że czuła ją niejako na własnej skórze!

Z początku, kiedy się poznali, nie wydał się jej ani nieuczciwy, ani trywialny i wyrachowany. Myślała, że jest to chłopak prosty, ale przyzwoity. A teraz…

– Co on sobie wyobraża? Że co? Że ja…

Że coś podobnego nastąpi, że ta chwila słabości, której nie wiedzieć jak i kiedy uległa wczoraj, zawróci mu w głowie, rozwydrzy, rozzuchwali i spoufali, o tym była przekonana.

Wiedziała o tym, gdyż… no, gdyż ona sama na jego miejscu też by się rozwydrzyła. Ale nie przypuszczała, że ośmieli się tak bezczelnie…

– Dostał za swoje – pomyślała z przyjemnością. – Teraz będzie wiedział. Najgorsze było to, że dziś oboje byli bladzi, niewyspani – znów oboje upodobniali się coraz bardziej, tym razem wskutek tożsamości przeżyć.

Czy te kobiety zauważyły ich wspólną bladość? Czy skojarzyły ich zmęczenie?

– Muszę powiedzieć, żeby wyjechał – myślała. Muszę dać do zrozumienia mamie, że zachował się wobec mnie niewłaściwie, a mama już znajdzie sposób, żeby jeszcze dzisiaj taktownie i dyskretnie zlikwidować go. Tak, jedno moje słowo, a dziś już go nie będzie. To jest konieczne! Mama nie będzie mnie wypytywać.

Ale wiedziała, że właśnie tego słowa nie wymówi. Nie! Dla Maji było to niepojęte w jaki sposób mogła się tak zapomnieć wczoraj.

Na wspomnienie tego momentu porywała ją taka złość na siebie, iż gryzła usta do krwi, zaciskała pięści… I to gdzie?! W szafie! W szafie z tym Leszczukiem! Nie, to był szczyt śmieszności!

A w dodatku jeszcze to trwało długo… może z dziesięć minut! – zanim Cholawicki wyszedł… Ach, dziesięć minut! To było nawet gorsze, niż gdyby całowała się z nim… bo pocałunek byłby kaprysem, wybrykiem mniej lub więcej skandalicznym… ale oni stali ręka w rękę w upojeniu, w zapamiętaniu… To było poważne… to było zupełnie, jak miłość…

Miłość z Leszczukiem!

I jeszcze na domiar wszystkiego on słyszał scenę, jaką jej zrobił narzeczony! Dowiedział się o podobieństwie – jeżeli poprzednio tego sam nie zauważył.

Więc musi zostać jeszcze kilka dni! Musi zostać, żeby ona mogła odrobić z nim to wszystko co zrobiła! Wykazać jemu i wszystkim i sobie, że nic ją to nie obchodzi!

– Odpokutuje za to!

Umyła twarz w zimnej wodzie i zeszła na dół, już obojętna i zacięta. Gdy zatrzymała się przy oknie w stołowym, ktoś delikatnie ujął ją za ramię. Odwróciła się i napotkała zatroskane, niepewne spojrzenie matki.

– Majo – rzekła pani Ochołowska spuszczając oczy – zdaje się, że niewiele masz pożytku z tego trenera, a chciałabym ulokować w jego pokoju Marysię;

Odparła:

– Wolałabym jeszcze zatrzymać go na parę dni.

Pani Ochołowska westchnęła. Jakże bała się ciągle, bez przerwy o córkę, tak urodziwą i tak trudną… Czasami pragnęła nawet jej małżeństwa z Cholawickim, do tego stopnia przerażała ją samodzielność, skrytość i upór dziewczyny.

Ale nie ośmieliła się o nic wypytywać i powróciła do zajęć gospodarskich, które pochłaniały jej czas niemal całkowicie. Z daleka widziała, że Maja powoli i z namysłem czyta jakiś papier – ach, skąd się wzięła ta przepaść między nimi, że nie można ani pomówić, ani pomóc, ani poradzić.

A Maja po raz trzeci odczytywała list Cholawickiego. Iść czy nie iść? W normalnych warunkach wzruszyłaby tylko ramionami… Ale tym razem coś jej kazało liczyć się z narzeczonym.

Chciała pogodzić się z nim, ustalić na powrót stosunek, zyskać w nim oparcie. Cholawicki był jednak elegancki, z jej świata – Maja odczuła gwałtowną potrzebę pogodzenia się z tym poprawnie wyglądającym mężczyzną, tego samego, co ona, środowiska.

A przy tym rozpierało ją pragnienie działania. Musiała coś robić, taką już miała naturę, że kiedy była poruszona i wstrząśnięta musiała natychmiast wyładowywać się w działaniu. Więc zdecydowała się pójść i kiedy zmrok nadciągnął, po kolacji wymknęła się z domu w gabardinowym płaszczu, z latarką elektryczną w kieszeni.

Zresztą psów nie potrzebowała się obawiać – znały ją – i mogła wrócić nawet bardzo późno w nocy nie ściągając niczyjej uwagi, gdyż umówiła się ze służącą Marysią, z którą była w przyjaźni, aby, gdy zastuka, wpuści ła ją przez okno.

Maja zapuściła się w las, między chojary, zupełnie czarne po nocy. Pogwizdując prędko i nerwowo posuwała się naprzód pośród nocnych tajemnic lasu i wpadła w świetny humor.

Noc i las podniecały ją, sprawiały przyjemność, a zarazem uspokajały, tępiły męczarnie ambicji i podrażnionej dumy.

Ale gdy wynurzyła się z lasu na skraj wielkich moczarów podzamcza, zdjął ją leciutki, dreszczyk. Przejmująca była beznadziejność tej okolicy.

Białawe tumany mgieł snuły się nad rozlewiskiem wód, nad bagnami, porosłymi trzciną, nad kępami krzaków. Nie było końca temu pomieszaniu żywiołów ziemi, wody i mgły, w którym wzrok tonął i gubił się, nie mogąc znaleźć oparcia.

Mgły dochodziły prawie do podnóża murów, samotnych i wyniosłych Jak zawsze. Szczekanie psów w oddali brzmiało przeraźliwie, jak głos cierpienia.

Maja nie bala się niczego, co mogło ją spotkać w życiu, ale bała się śmierci. A zamek pusty i nie zamieszkany pośród wód, mgieł i błot był dla niej śmiercią – był istnieniem kończącym się, skazanym na zagładę, oszalałym od własnej wielkości, upadającym pod brzemieniem wieków, była to dogorywająca starość.

I nie bez trwogi dojrzała samotne światełko w oknie narożnej baszty. Mimo to ruszyła naprzód.

Szła teraz groblą i zaraz owionęła ją charakterystyczna wilgoć mgły. Tutaj należało uważać. Nietrudno było zmylić drogę i znaleźć śmierć na zdradnym gruncie, podmokłym i miejscami przechodzącym nieznacznie w bagno.

Dopiero po trzech kwadransach uciążliwego pochodu dotarła do stoku góry zamkowej. Właściwie góra ta tylko na tle absolutnej równiny, z której wyrastała, mogła być zwana górą. W rzeczywistości – wzgórze, nie przekraczające 50 metrów. Ale to przynajmniej było dobre, że ustało drobne błotko, czepiające się nóg.

Z bliska zamek majaczył się poprzez mgłę bardziej jeszcze niesamowicie – coś nieprawdopodobnego zawierało się w fantastycznym, średniowiecznym gmachu z jego wykuszami, blankami, strzelnicami i gontem krytymi basztami. Tu i ówdzie w murze widniało zwykłe okienko z szybami jak w domu mieszkalnym, a także niestylowe, brzydkie szczegóły uwydatniały wyraźniej starość pleśniejącego gmachu.

Maja zaczęła poruszać się z większą ostrożnością. Im bardziej wznosił się grunt, tym mgły stawały się rzadsze, a przy świetle księżyca nietrudno było dostrzec jej sylwetkę.

10
{"b":"89322","o":1}