Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział XI

Leszczuk uciekł z Połyki ledwie żywy. Pieniądze, które ukradł, paliły go, jak ogień. A jeszcze bardziej dopiekała mu myśl o wiewiórce – nie mógł zapomnieć konających ślepków zwierzątka i bolesnego przedśmiertnego skurczu. Ilekroć przypomniał sobie o tym, pięści zaciskały mu się Jakby gotowe znowu masakrować Maję.

Ona doprowadziła go do tego! Przez nią to wszystko! Ona chciała go zgubić! Była podła i zła – zepsuta, że aż trudno wypowiedzieć! Nie mógł tego zrozumieć, ale na wspomnienie starcia w lesie robiło mu się zimno, jakby to była jakaś sprawa diabelska. Że też on mógł tak pobić! A potem zabrał te pieniądze…

Ale jak wtedy, gdy wchodził w nocy do jej pokoju, był zupełnie pewny, że nie przeszkodzi mu, ani nie zdradzi się żadnym krzykiem, tak też i teraz był pewny, że panna Ochołowska zrobi wszystko, ażeby nie dopuścić do wyjaśnienia tej kradzieży.

A gdyby nawet złapano go i oddano pod śledztwo, to potrafi ją skompromitować. Nie, ani pani Ochołowska, ani Cholawicki, ani Maja nie będą go ścigali – zbyt dobrze wiedzą, że panna nie ma czystego sumienia.

A te pieniądze były mu koniecznie potrzebne! Bez nich – nie mógłby pojechać do Warszawy.

Dla Leszczuka tenis był teraz kwestią życia i śmierci. To jedno broniło go przed zatrutym czarem Maji. To jedno sprawiało, że nie chciał się zmarnować i zgubić, że zdołał uciec od niej.

Z ogromną tremą udał się do klubu na umówioną rozmowę. Tam miały się rozstrzygnąć ostatecznie jego losy.

Przyszedł co najmniej o godzinę za wcześnie i usiadłszy na trybunie głównego kortu przyglądał się grającym. Była to amatorska partia bez żadnego poziomu. Wkrótce jednak gracze ci ustąpili, a na kort weszły asy.

Leszczuk bez trudności rozpoznał Wróbla i Gawlika, których fotografie oglądał w pismach. Z napięciem śledził ich grę. Każde uderzenie było dla niego okazją do błyskawicznego rachunku sumienia – czy ja tak potrafię, czy to możliwe dla mnie?

Ta gra była o wiele mocniejsza od gry Maji – każdy z nich mógłby ją ograć. A jednak ich piłki nie były absolutnie nie do wzięcia i popełniali wiele błędów, nawet dla niego oczywistych. W każdym razie zyskał pewność, że jego mecz z jednym z tych mistrzów nie byłby skandalem – skończyłoby się 6:3, albo 6:4, kalkulował.

– Pan Brzdąc prosi.

Chłopiec od piłek poprowadził go do bufetu, gdzie pan Brzdąc przedstawił go gospodarzowi, kapitanowi Ratfińskiemu. Leszczuk nieśmiało wyjąkał prośbę, że przybył z prowincji i pragnie pokazać swoją grę, wiedząc, iż klub poszukuje świeżych sił.

Obstąpili ich gracze ze szklankami lemoniady w rękach i z ręcznikami, przewieszonymi przez ramię. Propozycja Leszczuka wzbudziła ogólne zainteresowanie, ale potraktowana została niezbyt serio.

– Niech pan złoży normalne podanie o przyjęcie do klubu, opatrzone podpisami dwóch członków – rzekł Ratfiński – a zostanie ono rozpatrzone we właściwym czasie i zawiadomimy pana.

– Nie mam pieniędzy, a żadnych członków nie znam. Chciałbym być przyjęty od zaraz.

A dlaczego to akurat dla pana mamy robić wyjątek?

– Ja dobrze gram.

– Co pan powie? – rzekł z ironią Klonowicz.

– Mógłbym się nawet przydać na mecz z Holendrami.

Odpowiedział mu wesoły śmiech obecnych.

– Patrzcie go!

– Gdzie się uchował ten fenomen!

– Wróbel! Masz wreszcie partnera na mecz z Holandią.

– Tsss… panowie – uciszył ich kapitan, sam nieco rozbawiony. – A czy brał pan udział kiedy w jakich zawodach?

– Nigdy.

– A grał pan z którymś z renomowanych graczy?

Leszczuk nie chciał wspominać o Maji. Odpowiedział tylko z uporem:

– Nie. Ale gram dobrze.

Wreszcie kapitan się zniecierpliwił:

– Proszę pana – rzekł – niech pan się zastanowi! Skąd pan może wiedzieć, że pan gra dobrze, jeśli nigdy w życiu nie zmierzył się pan z przyzwoitym graczem?

– Niech panowie mnie wypróbują! – upierał się Leszczuk.

W tej chwili Klonowicz trącił go z uśmieszkiem na wąskich wargach.

– No, może się spróbujemy? – rzekł. – Zrobimy to dla pana. Tylko pod jednym warunkiem. Zagramy trzy gemy na próbę i jeżeli wszystkie trzy pan przegra, to nie będzie pan więcej się napierał. Widzi pan, to nie jest żadna szykana, ale zależy nam na rym, aby jak najprędzej ściągnąć pana z obłoków i wrócić zwykłej rzeczywistości. Czy zgoda, panie kapitanie?

– Zgoda! – odparł kapitan, który obawiał się, że Leszczuk będzie nieustannie nachodził go w klubie.

Leszczuk rozejrzał się strapiony.

– Dobrze, ale nie jestem ubrany i nie wziąłem rakiety.

– To głupstwo. Dostanie pan w szatni pantofle, a rakietę może pan wziąć moją, zapasową.

– Może ja przyjdę jutro.

– Nie, zaraz!

Zmontował w szatni, jako tako, prowizoryczny strój, ale był mocno niezadowolony. Pantofle były trochę za duże, rakieta Klonowicza za ciężka. Najgorzej jednak, że miał na sobie zwykłą koszulę z rękawami i spodnie od garnituru. Tak był przyzwyczajony chodzić w lekkim tenisowym ubraniu, że ta koszula i niedzielny garnitur, który włożył na Warszawkę, przeszkadzały mu nawet na ulicy. A zarazem wiedział, iż głupio będzie wyglądał w tym na korcie.

A na trybunach pozostało jeszcze sporo osób, które zatrzymały się, zwabione nieoczekiwanym widowiskiem.

– Gramy! – zawołał Klonowicz. – Kto serwuje?

– Zaraz, wpierw kilka piłek – wykrzyknął Wróbel. – Tak to nie idzie! Klon grał dziś od rana, a ten wcale! Niech się rozegra!

Leszczukowi serce waliło z całej siły. Przetarł oczy, gdyż niedobrze widział – zbyt gorączkowo patrzył, tracił poczucie odległości i proporcji. Klonowicz podał nonszalancko parę piłek. Były tak niedbałe i słabo uderzone, że ani jedna nie nadawała się do prawidłowego odbicia.

Mimo to odesłał je, jak mógł najmocniej. Zależało mu na tym, aby od razu wejść we właściwą długość piłki. Ale Klonowicz nie przyjął żadnej z odbitych piłek, tylko nie ruszając się z miejsca, posłał mu kilka nowych, równie niezręcznych, jak poprzednie.

– To nie jest żaden trening – mruknął Wróbel przez zęby. – Ten Klon to jednak świnia pierwszej wody.

Mistrz Polski miał niegdyś bardzo trudne początki. Wiedział jak trudno jest – zaczynać. Podejrzewał, że Klonowicz z góry zlekceważył sobie partnera i ku uciesze widowni zechce go wykończyć radykalnie za pomocą sztuczek i sposobików rutynowanego gracza.

Rozpoczęli mecz. Pierwszego gema serwował Klonowicz.

Leszczuk stanął za linią, oczekując mocnego, gwałtownego serwisu. Klonowicz zrobił pełny, klasyczny ruch, amerykańskim stylem, Leszczuk poderwał się i…

Piłka Klonowicza upadła tuż za siatką, odskoczyła w bok w nieprawdopodobnym kierunku i zaczęła tarzać się na ziemi, jak zwariowana.

Leszczuk zatrzymał się w pół kortu, zdezorientowany, a publiczność wybuchnęła śmiechem. Stary gracz w ostatnim momencie „podciął” piłkę, sobie tylko wiadomym systemem, przekręciwszy rakietę w dłoni. Wskutek tego gwałtowny na pozór i prawidłowy zamach dał w efekcie słabiutką piłkę, o minimalnym koźle.

Następną piłkę zaserwował niespodziewanie z dołu. Skoczyła ona wprost na Leszczuka i uderzyła go w twarz, co znowu wywołało salwy śmiechu.

– Tak się nie gra! – rzekł głośno Wróbel.

– Nie, to nie! – powiedział Klonowicz.

I zaserwował kolejno dwie błyskawiczne i mocne piłki po liniach. Serwis ten nie był w zasadzie bardzo trudny do przyjęcia, ale Leszczuk, zdenerwowany do nieprzytomności, jednej piłki w ogóle nie złapał, a drugą uderzył ramą rakiety.

Pierwszy gem był „suchy”. Rozległy się oklaski. Śmiał się nawet chłopiec, który Leszczukowi podawał piłki.

Serwis był najsłabszym punktem Leszczuka. Pierwsze piłki wychodziły mu rzadko, a drugie – były zbyt łatwe. Tym razem wiedział z góry, że pierwsza piłka mu nie wyjdzie, gdyż wyjść nie może.

Do tego stopnia się stracił, że zapomniał przez chwilę swojego ruchu, samego mechanizmu uderzenia. Cztery piłki wpakował w siatkę. Piąta poszła na out. Szóstą – łagodną i miękką – Klonowicz „skrócił” tak, iż nie miał po co biegać.

Siódma dopiero dała okazję do paru uderzeń – ale wytrącony z mechanizmu, zdemoralizowany, roztrzęsiony Leszczuk nie umiał się zdobyć na nic więcej ponad przeciętność i Klonowicz z łatwością go wykończył.

– Cholera – myślał gorączkowo chłopak.

I sam nie wiedział, jak zaserwował następną piłkę. Wiedział tylko, iż skurczył się i podskoczył – uderzył ją w powietrzu ruchem innym, niż normalny. W rezultacie wyniknął z tego serwis piorunujący. Klonowicz nawet się nie ruszył. Prawie nie zdołał wzrokiem uchwycić piłki, która spadła, jak grom z jasnego nieba.

– Takie uderzenie było czymś zupełnie wyjątkowym – tylko paru graczy na świecie mogłoby z nim rywalizować.

– Przypadek! – orzekły trybuny.

Jeden tylko Wróbel ocenił przepyszną harmonię, naturalność i pełnię ruchu Leszczuka w tym momencie. Mruknął przez zęby:

– No, no. Fajnie!

Ale ten właśnie sukces ostatecznie zgubił debiutanta. Usiłował ponowić to uderzenie. Wypadło karykaturalnie. Drugi gem był Klonowicza. Trzeci i czwarty wyglądały tak, jakby Leszczuk zupełnie nie umiał grać – piłki rozlatywały się na wszystkie strony, aż wreszcie znudzeni widzowie poczęli się rozchodzić i nawet Wróbel rzekł z cicha:

– No tak.

Sam Klonowicz był przekonany, że Leszczuk nie ma pojęcia o grze. Co zaś do kapitana, to ów podszedłszy do chłopca, oświadczył po prostu i zwięźle:

– Szkoda gadać!

Leszczuk machinalnie poszedł do szatni, ubrał się, oddał pantofle i rakietę, wyszedł z klubu… nie myśląc o niczym. Szedł powoli w stronę Chełmskiej, gdzie odnajmował mały pokoik od jakiejś drobnourzędniczej rodziny.

Na Puławskiej wstąpił na kieliszek do trzeciorzędnego „wyszynku wódek i alkoholów” M. Łopatki.

Napił się kieliszek wódki. To mu dobrze zrobiło. Jeszcze raz. Potem angielka jasnego, kanapka śledziowa i jeszcze ze dwa kieliszki czystej. Doskonale. Wszystko to wypił na stojąco w ciągu paru minut. Byle się oszołomić – zapomnieć.

– Co się należy?

– Trzy wódeczki większe, angielka, kanapka – razem złoty dwadzieścia pięć.

35
{"b":"89322","o":1}