Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział XII

Cholawicki od czasu ucieczki Maji był rozdarty pomiędzy nią i skarby. Rzucał się, jak oszalały, od jednej z tych spraw palących do drugiej i zawsze miał wrażenie, że nie robi tego, co powinien.

Gdy siedział na zamku, pilnując księcia i Skolińskiego, zdawało mu się, że zaprzepaszcza Maję – że trzeba rzucić wszystko i szukać jej, wydrzeć Leszczukowi. Lecz gdy na parę dni wyjeżdżał – szukać, opadało go poczucie zupełnej beznadziejności tych gwałtownych, improwizowanych poszukiwań, a jednocześnie chciwość i niepokój o skarby nakazywały natychmiastowy powrót. Więc parę razy tak się zdarzało, że dojechawszy do Warszawy lub do Lwowa, wracał następnym pociągiem, ażeby stwierdzić, że na zamku przez ten czas nic nie zaszło.

Jakoż na zamku stosunki ustaliły się i znormalizowały – jeżeli można mówić o znormalizowaniu stosunków pomiędzy czterema mężczyznami, żyjącymi wiecznie na straży przed sobą i przed tym ponurym, drżącym zjawiskiem, którego nikt nie śmiał usunąć. Drżenie… tak, drżenie było chyba naczelną cechą tych dni i nocy na zamku. Każdy drżał przed każdym, a w dodatku stary, pożółkły, zakurzony ręcznik drżał na wieszaku w starej kuchni bez przerwy i bez wytchnienia.

A jednocześnie pomiędzy Cholawickim i Skolińskim toczyła się cicha, podziemna walka o duszę szaleńca i o wpływ na jego decyzje.

Po owym heroicznym i pańskim „ukróceniu” sekretarza, książę zmienił się ogromnie. Obecność na zamku Skolińskiego, możność oparcia się na nim przeciw Cholawickiemu wpłynęły radykalnie na jego psychikę. Odzyskał dumę i władczość.

I sekretarz wiedział, że książę nigdy nie przebaczy tego, iż śmiał zagrozić mu szpicrutą. To był fatalny błąd! To najbardziej zrewolucjonizowało psychikę księcia. Pod wpływem tej szpicruty Holszański cudownym sposobem odzyskał pańskość! Sekretarza traktował teraz grzecznie, ale – z majestatem. Wydawał rozkazy. Wyrażał życzenia – i wróciła mu świadomość tego, że on, a nie kto inny,

jest tu panem.

On też zorganizował ich współżycie na zamku. Wyznaczył Skolińskiemu obszerną komnatę, niedaleko pokoju Cholawickiego, polecił ją umeblować, wydał Grzegorzowi dyspozycje, ażeby pilnował wygód profesora i wszystko to zrobił z taką rozwagą i stanowczością, że wyglądało, jak gdyby wracał do przytomności.

Ale najbardziej przeraziło Cholawickiego, gdy Grzegorz zjawił się przed nim w uroczystym, acz wypłowiałym fraku i w białych przedpotopowych rękawiczkach.

– Cóż to za maskarada?

– Obiad podany w sali kolumnowej.

– Gdzie?

– W sali kolumnowej na życzenie księcia pana.

Cholawicki poszedł za kamerdynerem do sali, zwanej „kolumnową”, gdyżjwsparta była na czterech słupach, podtrzymujących gotyckie sklepienie i ujrzał tam stół, nakryty na trzy osoby i tworzący dziwaczny kontrast z opłakanym stanem murów. Słońce wpadając ukośnie przez wąskie okna załamywało się w przepysznych kryształach i pracowicie przez Grzegorza oczyszczonych srebrach, a pięknej żardinierze nieborowskiej – były kwiaty.

– Czy to przyjęcie na pańską cześć? – zapytał ironicznie Skolińskiego, który już oczekiwał w sali.

W tej chwili wszedł książę – o dziwo – nie w szlafroku, ale w ciemnym garniturze, zapiętym na wszystkie guziki.

– Proszę, siadajcie panowie – rzekł. – Od dziś będziemy jadali razem. Doszedłem do wniosku, że zbytnie zaniedbywanie się pod względem stroju i jedzenia nie jest zdrowe. Pewne minimum form musi być zachowane. Widzicie? Poczciwy Grzegorz postarał się nawet o kwiaty. Jakaż to prześliczna rzecz – kwiaty!

I potoczyła się wykwintna rozmowa nad zupą kartoflaną i przypieczonym mięsem, które Grzegorz obnosił uroczyście, chlipiąc pod wąsem ze wzruszenia. Po wetach, w postaci kilku, niezłych zresztą, jabłek, książę pożegnał biesiadników skinieniem głowy i wrócił do siebie.

Cholawicki postanowił odczekać. Z niektórych nerwowych odruchów księcia domyślał się, ile utajonego strachu i wysiłku było w tym wszystkim. Miał więc; nadzieję, że wariat załamie się prędzej, czy później, a wtedy on znowu uzyskaj przewagę.

Skoliński przeciwnie, z radością przyjął te oznaki lepszej kondycji duchowej i Jak mógł, starał sieje podtrzymać. Ogniwem, łączącym go z księciem, były porządki, którym poczciwy historyk oddał się z całym zapałem, mimo iż grzebanie i bez przerwy w stosie śmieci i brudów nie należało do zajęć najprzyjemniejszych. Ale to zajęcie pozwalało mu przebywać sam na sam z księciem, zyskiwać coraz; większe zaufanie.

Strzegł się wszelkich zbyt gwałtownych indagacji. Ani razu nie uczynił najmniejszej aluzji do owego spotkania w nocy, kiedy to Holszański domagał się od niego „znaku” i wziął go za istotę przybyłą z innego świata. Czekał, aż książę sam powróci do tego, a na razie starał się jedynie zjednać go czułością i delikatnością. A jednocześnie pilnie rozglądał się w śmieciach, czy nie natrafi na jakiś papier albo przedmiot, które by rzuciły światło na tragiczną historię z Frankiem.

Obserwował też reakcję księcia na rozmaite ruchy. Niby przypadkiem podnosił rękę do góry lub dotykał się gardła, albo kichał – i śledził, jak na to reaguje i książę. Ale ruchy te nie musiały przypominać znaku, gdyż żaden z nich nie wywierał efektu. Może zresztą sam książę zapomniał, jak ten znak wygląda? Wszystko było możliwe.

Ale profesor czuł, że stosunek ich nie jest bynajmniej tak jasny, jakby się wydawało na pozór. Nieraz przychwytywał księcia na spojrzeniach, świadczących iż on jego również obserwuje i bada spod oka – że w nieustannym naprężeniu oczekuje na jakieś z jego strony objawienie.

Prawdopodobnie książę nie wyrzekł się całkiem idei, że jednak Skoliński jest owym mistycznym posłańcem od Frania, który z niewiadomych przyczyn nie chce się zdradzić ze swoją misją. Tak więc ich wzrastająca zażyłość na gruncie drobnych udogodnień doczesnych i ziemskich, jak na przykład te porządki w pokoju – była jednocześnie opatrzona głęboką nieufnością, natężeniem, oczekiwaniem na coś „z tamtego świata”.

Och, do jakiegoż stopnia musiał profesor natężać wszystkie siły duchowe, aby wytrzymać! Ten zamek ze swoim pustym ogromem, z otchłanią szmerów, z niekończącymi się labiryntami, z wilgocią i melancholią, mógł osłabić nerwowo kogoś nie przyzwyczajonego i nie zaaklimatyzowanego. A do tego dodać należało codzienne obcowanie z tragicznym szaleńcem. A do tego – wieczna wojna z Cholawickim, nieustanna możliwość jakiegoś podstępu lub zamachu. A do tego – groza ręcznika, ohyda i straszność komnaty! Niebezpieczeństwa realne splatały się z szaleństwem, z obłąkaniem – i jeszcze na domiar z grozą rzeczywistości metafizycznej – a świat łączył się bezpośrednio z zaświatem w milczeniu starożytnych wnętrz.

Do starej kuchni więcej nie zaglądał. Nie chciał narażać się na doznanie wstrętu i ohydy. Profesor nieraz zapytywał siebie dlaczego nie wejdzie tam i nie wyrzuci tej okropnej szmaty. Ale bał się… Aczkolwiek nie wierzył w dosłowną diabelskość zjawiska, przypuszczał jednak, iż muszą tu wchodzić w grę jakieś nie dość znane siły przyrody, z którymi należało być ostrożnym. Wiedział, iż na seansach spirytystycznych zerwanie łańcucha może spowodować chorobę lub śmierć medium. A zresztą ta płachta była jego sprzymierzeńcem – trzymał nią w szachu Cholawickiego i Grzegorza. A zresztą – i to było najważniejsze – odrzucało go coś od tej rzeczy…

Natomiast rozpoczął kroki celem odnalezienia Ziółkowskiej. Od niej tylko mógł się dowiedzieć o „znaku”.

Na szczęście Cholawicki nie mógł mu odciąć porozumienia ze światem zewnętrznym. Skoliński nie chciał wydalać się z zamku w obawie, aby Cholawicki nie zdobył się na coś radykalnego podczas jego nieobecności. Natomiast mógł działać listownie.

Zawiadomił o swojej bytności na zamku panią Ochołowską, nie wdając się w żadne bliższe informacje. A poza tym zwrócił się do jednego ze swoich przyjaciół w Warszawie z prośbą o odnalezienie i wybadanie Ziółkowskiej – czy nie Przypomina sobie jaki to gest jej wyprowadził z równowagi księcia Holszańskiego?

Wkrótce nadeszła odpowiedź. Gospodynię odnaleziono bez trudu. Ale nic nie pamiętała.

Było to zupełnie naturalne, po tylu latach. Korespondent profesora pisał, iż wybadywał ją szczegółowo, ale Ziółkowska cierpi na sklerozę i w ogóle nie odznacza się inteligencją. Owszem – przypomniała sobie, że książę przestraszył się j zaczął krzyczeć – znak, znak! – gdy weszła do jego pokoju. Ale czy wtedy zrobiła jakiś ruch i jaki to był ruch – nie pamiętała.

– No i co teraz będzie, mój Grzegorzu? – rzekł zawiedziony Skoliński, gdy Grzegorz wieczorem wręczył mu list.

– Ano – nie da rady! Nie dowiemy się.

– Musimy się dowiedzieć! Będę musiał sam z nią pomówić.

– Jak pan wyjedzie, to sekretarz może co zmalować!

Profesor zdobył się na krok stanowczy. Jeżeli on nie może pojechać do Ziółkowskiej, niech Ziółkowska przyjedzie do niego. Polecił przyjacielowi wyekspediować babę do Mysłoczy bez względu na koszta.

Grzegorz w najściślejszej tajemnicy przed Cholawickim umieścił ją u gajowego w odległości paru kilometrów od zamku. Powiedziało się gajowemu, że stara gospodyni przyjechała na wypoczynek za pozwoleniem księcia.

Skoliński przyszedł do niej zaraz tego samego dnia wieczorem. Zastał tłustą, pulchną kobietę, wielce gadatliwą, ale – sklerotyczkę.

– Pewnie, pewnie, pamiętam jak dziś. Grypa była, książę pan się rozchorował i Grzegorz także, wchodzę z kawą – tak, kawę niosłam, a może tacę – tacę prędzej, niż kawę – a może kawę – a tu naraz książę pan jak się nie ciśnie, jak nie krzyknie! Za ducha mnie wziął! Ale co ja za znak zrobiłam? Czyja ręką ruszyłam? A może głową kiwnęłam? A może zębami zgrzytnęłam? Myślę o tym i myślę i nijak nie mogę sobie przypomnieć.

Profesor obiecał jej hojną nagrodę, jeżeli sobie przypomni, ale odniosło to fatalny skutek. Gospodyni już i tak przejęta uporczywymi indagacjami, jakim podlegała od kilku dni, zaczęła się miotać, wykonywała na próbę najdziksze ruchy, natężała pamięć i w rezultacie wszystko jej się pomieszało.

– A może ja nogę podniosłam!

38
{"b":"89322","o":1}