Литмир - Электронная Библиотека

– Po cóż by pani miała nogę podnosić, kiedy pani z kawą szła?

– A może za kolano się złapałam? Mogło mnie strzykać w nodze od reumatyzmu.

Pozostawił ją. Starał się niepostrzeżenie powrócić do zamku, ale Cholawicki musiał go dostrzec przez okno, gdyż przy kolacji zapytał.

– Pan wychodził?

– Byłem na małym spacerze.

Sekretarz jednak powątpiewał, aby Skoliński bez ważnego powodu wydalał się z zamku, nawet na krótko. Tak to oni nieustannie kontrolowali się i śledzili swoje poruszenia.

Doszło do tego, iż wszyscy (gdyż Grzegorz także czuwał nad rozwojem wypadków) większą część dnia spędzali na drzemce, a w nocy byli w pogotowiu. Noc była najniebezpieczniejsza. Dzień raczej nadawał się do wypoczynku.

Jedynie praca nad katalogowaniem i szacowaniem antyków utrzymywała profesora w jakiej takiej równowadze. Codziennie poświęcał temu kilka godzin.

Jakież cuda odkrywał! Od obrazów przechodził do makat, porcelan, sreber, starożytnych zbroi z szesnastego i siedemnastego stulecia i coraz odnajdywał przedziwne unikaty. Parę przepysznych zegarów z czasów Jana Kazimierza. Dwa słynne gobeliny. Zbiór bezcenny starych polskich dywanów.

A przy tym rozmaite odkrycia architektoniczne. Zwłaszcza podwórze zamkowe zachowało ślady pięknej choć surowej architektury. Gdyby można było je przywrócić do pierwotnego stanu, odrzucić wszystkie szpecące przybudówki – jakąż rezydencją stałaby się Mysłocz!

Cholawicki asystował jego badaniom z zapartym tchem. To jedno ich łączyło.

Ale Cholawicki ze swej strony nie ustawał w wysiłkach, jak mógł organizował obronę i kontrofensywę.

Cała ta historia ze starą kuchnią spadła na niego Jak piorun z jasnego nieba. Teraz, gdy przyszło walczyć o wpływ na Holszańskiego, przekonał się, jak mało wie o jego przeszłości, jak nic nie orientuje się w drogach jego chorej psychiki. Wyczuwał, że profesor choć jest od kilku dni dopiero na zamku, o wiele lepiej jest zorientowany, jest panem jakichś tajemnic, które pozwalają mu działać z określonym planem.

Jakież to były tajemnice?

Czy rzeczywiście pobyt w starej kuchni pozwolił mu wniknąć w przeszłość Holszańskiego? W sekret jego szaleństwa? Czy to jedno z drugim się łączyło?

Cholawicki krążył dokoła strasznej komnaty, jak ćma dokoła świecy, stawał na progu i sondował wzrokiem skurcz ręcznika – lecz nie mógł zdobyć się na heroizm pozostania tu na noc, aby wreszcie dowiedzieć się czegoś konkretnego.

Coś go odrzucało.

Męczył prośbami i groźbami Grzegorza. Ale kamerdyner, który od chwili przybycia profesora i ponownego zaktualizowania się strachów, żył jak w transie, żegnając się krzyżem świętym sto razy na dobę, nie chciał udzielić mu dalszych informacji.

– Ja ta nic nie wiem! Mnie ta nic nie wiadomo!

Więc sekretarz, pozbawiony wszelkich konkretnych przesłanek, wił się w bezsilnej wściekłości, czując, że traci grunt pod nogami i wkrótce już zostanie haniebnie wygryziony z łask książęcych przez szczęśliwego rywala.

Jedyne co mu pozostało, to śledzić – bez przerwy śledzić Skolińskiego i księcia. Jakoż w dzień i w nocy był na czatach.

Gdy odkrył, że profesor wydala się z zamku, natychmiast przyszło mu na myśl, że musi to mieć swoją przyczynę. Kiedy ściemniło się, Cholawicki dyskretnie udał się śladami profesora.

Na mokrym, grząskim gruncie te ślady były dobrze widoczne. Cholawicki bez trudu posuwał się naprzód – póki nie doprowadziły go aż do gajówki.

Zbliżył się ostrożnie, nie zważając na ujadanie psów. Małe okienko było oświetlone. Sekretarz na próżno głowiąc się co Skoliński mógł robić w tej gajówce – zajrzał w okno i oczom jego ukazał się widok niesamowity.

Stara, pulchna kobieta, sama w pokoju, dokonywała jakichś zaklęć, czy obrzędów Wykręcała ręce. Podnosiła nogę z twarzą zamyśloną i skupioną. Łapała się za ucho.

Przerywała te czynności, ażeby po chwili znowu zacząć.

Sekretarz był już tak przepojony atmosferą duchów, że skulił się z trwogi. Jd żeli kto, to ta czarownica wywołała złego ducha. Czyż to było w związku ze straszną komnatą?

Jakiż sens mogły mieć te ruchy? Czy to były zaklęcia? Okropna ich głupota niedorzeczność tylko zwiększały ich niesamowitość.

Ze stodoły wyszedł gajowy Matyjas, zwabiony ujadaniem psów.

– Jak się macie – rzekł Cholawicki. – Słuchajcie no. Co to za kobieta ta za oknem?

– A to, proszę wielmożnego pana, dawna zamkowa gospodyni, pani Ziółkowska. Przyjechała z miasta na wypoczynek, a książę pan kazał, żeby u mnie zamieszkała.

– Dawno przyjechała?

– Dzisiaj z rana.

– Cóż ona się tak wygina?

Gajowy parsknął śmiechem.

– A bo ja wiem! Odkąd przyjechała cięgiem ino się tak przegibuje.

– Był tu kto u niej?

– A był jeden pan z zamku. To przy nim jeszcze gorzej się wygibała.

– A kto wam mówił, że książę kazał, aby ona u was mieszkała?

Przyszedł do mnie Grzegorz wczoraj z takim nakazem, to zara przygotowałeś dla niej pomieszkanie i kazałem dzieciakom, żeby o nią miały staranie, bo sam musiałem do lasu iść.

Cholawicki zamyślił się. Zatem Grzegorz był w porozumieniu z profesorem Obaj sprowadzili tą babę i ukryli ją w gajówce. Tylko na co im była potrzebna! Przypomniał sobie teraz, że Grzegorz wspominał mu kiedyś o Ziółkowskiej, gospodyni na zamku przed wielu laty.

– Powiedzcie jej, że przyszedł sekretarz księcia pana i zawołajcie ją tutaj. Chcę się rozmówić.

– Słucham.

Jakoż po chwili pani Ziółkowska zjawiła się przed nim w kapeluszu.rękawiczkach i palcie, zarzuconym na ramiona. Była wyraźnie zaskoczona tą niespodziewaną wizytą.

– Do usług pana sekretarza. Słucham pana sekretarza. Pan sekretarz ma życzenie rozmówić się ze mną?

– Po co pani tu przyjechała?

– Ja? Ja? Przyjechałam na willegiaturę. Jestem niezdrowa, nadwątlona… Świeże powietrze…

– No, no! Niech pani komu innemu blaguje! Co to ma znaczyć wszystko?! Czego od pani chciał ten pan, co tu przychodził? Pani wie kim jestem! No więc jazda! Radzę szczerze powiedzieć, bo dam znać policji! Kto panią tu sprowadził?!

– Ja nic złego nie zrobiłam!

– Radzę pani powiedzieć prawdę, bo wezwę policję.

Przerażona kobiecina nie stawiała długiego oporu. Wyznała wszystko błagając, aby Cholawicki nie powtórzył profesorowi. Ona jest niewinna! Ona nic nie wie! Tylko profesor chce, aby ona sobie przypomniała, jaki znak zrobiła przed dwudziestu paru laty, gdy wchodziła do pokoju księcia z kawą. Na co mu to potrzebne, to ona nie wie.

Jeszcze raz drobiazgowo opisała, jak wchodziła do pokoju, jak zrobiła ten ruch, którego ani rusz nie mogła sobie przypomnieć i jak książę zaczął krzyczeć „znak, znak!” biorąc ją za istotę z innego świata.

Cholawicki zakazał jej surowo wspominać profesorowi o swojej z nią rozmowie. Choćby nawet przypomniała sobie ten znak, niech udaje, że nic nie pamięta. Groźbami i obietnicami sprawił, iż Ziółkowska obiecała mu jak najściślej wypełniać jego zlecenia.

Z uczuciem ulgi powrócił na zamek. Nareszcie i on natrafił na jakąś nić w tym labiryncie. Nie omyliły go przeczucia. Profesor i Grzegorz prowadzili określoną akcję – ale co to był za znak? I do czego był im potrzebny?

Jeszcze pilniej jął śledzić księcia. Przypomniał sobie teraz coś, co nieraz go zastanawiało w ciągu paroletniego obcowania z księciem. Oto zauważył, że książę podczas swoich nocnych wędrówek znikał na pół godziny lub trzy kwadranse. Wielokrotnie zdarzało się iż Cholawicki, zaglądając do niego po nocy, nie zastawał go ani w sypialni, ani też w komnatach, po których zwykle się przechadzał – i dopiero po dłuższym czasie książę wyłaniał się nagle nie wiedzieć skąd, przy czym w nastroju jego zachodziła wtedy wyraźna zmiana.

Wracał mniej przytomny, bardziej otumaniony.

Sekretarz nie przejmował się tym dotąd, ale teraz postanowił zbadać cel tych wycieczek.

Zanim jednak to nastąpiło, zaszedł drobny incydent, który również dał wiele do myślenia sekretarzowi. Mianowicie przyszedłszy nazajutrz na obiad do sali jadalnej ujrzał na ścianach – cztery portrety rodowe, ogromnych rozmiarów. Czterech dostojnych książąt Holszańskich-Dubrowickich z oznakami piastowanych wysokich godności, wyblakłych, ale jeszcze tryskających purpurą wspaniałych szat.

Sala zmieniła wygląd, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Stała się strojna, a jednocześnie bardziej zamieszkana.

– Co to znaczy? – zapytał Grzegorza.

– Pan profesor odnalazł te stare portrety, złożone na kupę za szafami i kazał powiesić, żeby zrobić niespodziankę księciu panu.

Cholawicki przygryzł wargi. Polityka Skolińskiego była dlań jasna. Utwierdzić księcia w poczuciu dumy rodowej i władzy – wyrwać go z brudów i opuszczenia, przywrócić go światowym konwenansom, na które stary arystokrata był tak wrażliwy. W tym celu zawieszono te portrety.

Ale nie śmiał ich pozdejmować. Książę wszedłszy do jadalni zachował się kiwnie. Z początku jakby się zawstydził i pominął portrety milczeniem. Zjedli zupę rozmawiając jak zwykle o sprawach ogólnych w tonie nieomal dworskim.

Wreszcie Holszański uśmiechnął się żałośnie i smutno.

– Kto to zawiesił? – rzekł.

– Odnalazłem te portrety podczas porządkowania sal i pozwoliłem sobie umieścić je tutaj – odparł profesor. – Jeżeli księciu się nie podobają, można w każdej chwili usunąć. Jest jeszcze wiele innych portretów. Cala galeria.

A tak – rzekł książę, przyglądając się wizerunkom przodków z dziwnym uśmiechem na ustach. I naraz ożywił się, rumieniec wystąpił mu na policzki, oczy zabłysły.

To jest Józefat Holszański, wojewoda kijowski, mój prapradziad w prostej linii. Ożeniony był z Ostrogską. A ten to Jerzy, kasztelan mścisławski, potem hetman polny. A ten – starosta piński. Słynny pułkownik, poplecznik Zborowskiego… Moja rodzina obok Ostrogskich i Zasławskich była najpierwsza na Rusi. Na dobrą pan wpadł myśl, profesorze. Trzeba porozwieszać portrety. Ten zamek jest zbyt wielki, aby go można było zaludnić tylko żyjącymi – potrzeba wielu pokoleń, aby go wypełnić…

Urwał.

– A ja jestem ostatni z rodu.

Znowu wątły, niepewny uśmieszek wybiegł na jego wargi.

Cholawicki domyślił się, co chciał powiedzieć. – Ja jestem ostatni z rodu… idiota. Co też odczuwają ci statyści, wodzowie i dostojnicy widząc ostatnią latorośl rodu… w tym stanie? – oto co drżało nie wypowiedziane na skrzywionych: wargach księcia.

39
{"b":"89322","o":1}