Литмир - Электронная Библиотека

I nagle krzyknął.

– Nie! Proszę to zabrać! Nie chcę, żeby oni się patrzyli! Proszę ich wsadzić tam, gdzie byli! Nie życzę sobie! A zresztą ja nie jestem ostatni! Przecież ja także mam syna! Ja mam syna. Mój syn jest! Gdzie jest mój syn?!

Wpił wzrok w profesora, jakby spodziewał się objawienia.

Odepchnął stół, aż zabrzęczały talerze. Wybuchnął łkaniem i wypadł z pokoju, ściskając rękami głowę.

Cholawicki mruknął ironicznie.

– Jeszcze z tydzień takiej kuracji, a biedak do reszty zwariuje.

– Nie przypuszczam – odparł chłodno profesor. – Takie wstrząsy wywołują często pożądane rezultaty. Mam nadzieję, że książę wkrótce odzyska zmysły.

– Nie wiedziałem, że książę miał syna – rzekł powoli Cholawicki przyglądając się profesorowi. – Nikt mi o tym nigdy nie wspomniał.

– Och, to co mówi w takich atakach jest niemiarodajne.

– W każdym razie trzeba pozdejmować portrety. Niech Grzegorz je złoży z powrotem, tam gdzie były.

Ale Grzegorz nie kwapił się z wypełnianiem rozkazu, a Skoliński rzekł:

– Lepiej niech Grzegorz zostawi je na razie. Jeszcze zobaczymy. Sekretarz wstał.

– Jest pan wprawdzie gościem księcia – rzekł, hamując się – ale to nie znaczy, aby pan miał prawo wydawać dyspozycje. Grzegorz słyszał, co książę powiedział? Proszę natychmiast zdjąć portrety.

– Młody człowieku – rzekł profesor – rób pan sobie co chcesz! Ja nie odpowiadam za twoje czyny.

Niech pan porzuci lepiej ten górnolotny ton! Nie jestem dzieckiem i upewniam pana, że duchami nie dam się zastraszyć.

A jednak pan się boi.

– Tak pan sądzi? Profesor zniżył glos.

– A dlaczego pan nie zdejmie tego ręcznika? Jeżeli panu to jest obojętne? Jeżeli pan nie drży i wewnętrznie nie wzdryga się przed nim? Cóż prostszego, jak pójść tam i wyrzucić ręcznik?

Sekretarz nie znalazł odpowiedzi.

Rzeczywiście – na to zdobyć się nie mógł. Na próżno wmawiał w siebie, że istnienie złych mocy w komnacie jest dzieciństwem, że to woda na młyn profesora, który szantażując go „duchami” uzyskuje przewagę psychiczną. Ileż razy podchodził pod drzwi starej kuchni, wpatrywał się w ową niezmordowaną płachtą i nie mógł zdobyć się na to, aby po prostu wziąć i wyrzucić za okno.

Ta niemoc rzucała fatalny cień na wszystkie jego zamysły. Utrzymywała go w ciągłym napięciu nerwowym i kazała ulegać – wbrew woli – złowróżbnym ostrzeżeniom Skolińskiego.

A gdyby zostać tam na noc? Sprawdzić, co mógł zobaczyć profesor? Wiedzieć to samo, co on wie. Ale na ten radykalny postępek tym bardziej nie mógł się zdobyć.

Czyż książę miał syna? Czyżby stąd wywodziła się jego choroba? Czy ów „Franio”, który tak często mu się majaczył, był właśnie jego synem? – te pytania prześladowały sekretarza, który, czując iż książę wymyka się jego wpływowi, szukał na gwałt klucza do jego duszy.

W nocy zaczaił się w sąsiedniej sali i – gdy książę rozpoczął nocną wędrówkę po zamku – szedł za nim z komnaty do komnaty, przez opustoszałe galerie i krużganki. Holszański jak zwykle snuł się wolno pod ścianami, przystając w oknach i szepcąc coś do siebie – potem wracał, kładł się na łóżku i drzemał, a po pół godzinie znowu wychodził, jakby gnany wzrastającym niepokojem.

Tak trwało do jakiejś drugiej nad ranem. Sekretarz zamierzał już udać się na spoczynek, zwątpiwszy w celowość przedsięwziętej obserwacji, gdy wtem książę podszedł pod drzwi sypialni Cholawickiego i nasłuchiwał. A potem z wolna skręcił w wąski i długi korytarz, który wiódł do pomocnego skrzydła.

Sekretarz posuwał się za nim. Po cóż książę zapuszczał się w tę część zamku? Były to małe, ciasne izdebki, najzupełniej puste – skupione bez ładu i składu na rozmaitych poziomach.

Lecz książę szedł dalej przez niskie, piwniczne komnaty starego zamku o ostrych sklepieniach – a potem jak duch przesunął się przez olbrzymie sale południowego skrzydła – Różaną, Ariańską, Rycerską.

W ten sposób obszedłszy zamek dookoła znalazł się z powrotem niedaleko swojej sypialni. Wówczas skręcił w stronę baszty, gdzie ongi była kaplica zamkowa.

Cholawicki zrozumiał na koniec, czemu książę tak nałożył drogi. Inaczej nie mógłby się tu dostać – jak tylko przechodząc tuż obok starej kuchni, która przedzielała jego pokój od baszty.

Ale Holszański nie wszedł do baszty, lecz jeszcze raz skręcił – i zniknął w ciasnym przejściu, które wiodło stąd ukośnie w dół do sal parteru. Ta część zamku, najmniej chroniona przez naturę, najsolidniej była budowana. Mury potwornej grubości piętrzyły się tworząc ciasne zakamarki, nieuzasadnione, niezrozumiałe…

Zeszedł na sam dół, aż do lochów – i tu przystanął przed jedną ze ścian. Znów jęk wydarł się z jego piersi. Starzec oparł czoło o ścianę i długo trwał w tej pozycji. Po czym osunął się na kolana, ściskając głowę rękami, w przypływie okropnego bólu.

Było tu bardzo ciemno. Cholawicki nie mógł dokładnie rozróżnić, co książę robi pod ścianą. Czynność jego wydawała się fantastyczna i bezsensowna. Jak gdyby macał rękami ścianę, czy też skrobał po niej. Sekretarzowi przypomniała się Ziółkowska. To również miało charakter jakiegoś nabożeństwa z nieprawdziwego zdarzenia.

– Franio! Franio! Franio! – głucho zawołał książę głosem nabrzmiałym męczarnią. I znowu coś tam robił przy ścianie – długo.

Naraz jął skomleć – boleśnie, cicho, jak pies. Po czym znowu.

– Franiu? Franiu?

I znowu nic. Wreszcie Holszański odszedł. Sekretarz przycupnął za węgłem i ujrzał jego twarz, gdy przesuwał się tuż koło niego – zalaną łzami, bolesną. Lecz co najbardziej uderzyło Cholawickiego, to to iż książę usta – miał ciemne i krwawe aż czarne.

Jak tylko zniknął mu z oczu, podbiegł do ściany i zaświecił latarkę. Ujrzał rzeczy dziwne.

Okazało się, iż zagadkowa czynność księcia była – pisaniem. Na kamiennej podłodze leżał ołówek atramentowy. Tym to ołówkiem wypisywał na ścianie jakieś sentencje.

Ale nie były to sentencje. Raczej pojedyncze litery, rozrzucone bez związku w rozmaitych miejscach, czasem tworzące jakieś figury, czasem nakreślone do góry nogami. Wyglądało to, jak szarada.

Poza tym ściana pokryta była ciemnofioletowymi znakami w kształcie serduszka. Cholawickiemu, który był światowcem, przypomniał się momentalnie pewien żartobliwy list, jaki otrzymał niedawno od jednej damy.

Osoba ta zamiast się podpisać, ucałowała papier mocno wymalowanymi ustami – powstało stąd na papierze takie samo serduszko.

Więc książę całował ścianę. Całował ją ustami pomalowanymi atramentowym ołówkiem. Coś musiało się kryć za tą ścianą. Ale kamienny mur był tak ogromny i spoisty, że żadna siła nie zdołałaby go naruszyć. Zresztą nie wykazywał żadnych śladów.

Mur ten stanowił ścianę wewnętrzną, dzielącą jedną piwnicę od drugiej. Był niezmiernie gruby. Cholawicki zajrzał do drugiej piwnicy, ale nie znalazł tam nic ważnego.

Litery na ścianie skupiły całą jego uwagę. Niewątpliwie odnalazł tajne sanktuarium szaleńca, jego ukrytą „świątynię dumania”, miejsce, które z niewiadomych przyczyn zostało wybrane przez księcia na miejsce rozpamiętywania, jęków i zwierzeń. Samotnik z nie zagojoną raną w duszy zwierzał się ścianie – w braku lepszego przyjaciela.

Widocznie nie mógł się oprzeć potrzebie wypowiedzenia swych sekretów. Lecz w strachu, aby kto nie odnalazł jego zwierzeń, rozrzucał litery i mieszał je ze sobą – dowolnie, czy też według pewnego klucza?

Na szczęście Cholawicki, nudząc się straszliwie w ciągu paru lat spędzonych na zamku, wyspecjalizował się w rozwiązywaniu szarad i rebusów. Ta wiedza przydała mu się obecnie.

Było wielce prawdopodobne, iż wyraz „Franio” często powtarza się w owym mistycznym pamiętniku, wypisanym na ścianie. Jakoż litera „F” pojawiła się wiele razy w rozmaitych konfiguracjach.

Sekretarz odszukał następne litery tego słowa i bez trudu odkrył metodę księcia. Ale tylko kilka zdań i poszczególnych wyrazów zdołał odcyfrować. Reszta pozostała nieczytelna.

Być może książę zmienił klucz. A może pod wpływem cierpienia i wzmagającego się szału kreślił na oślep litery, zapominając o przyjętym kluczu.

Lecz to, co odcyfrował wystarczało, aby zdać sobie sprawę z charakteru całości – i stanowiło to materiał informacyjny pierwszorzędny.

Nie żadne pamiętniki, ani zwierzenia. Listy. Listy do tego Frania! Oto, co zawierało olbrzymie zbiorowisko liter:

„Franiu, mój synu, moje dziecko jedyne, mój synku, Ciągłe bardzo męczysz. Twój, kochający cię,, Ojciec”.

Taką prostą i nieskomplikowaną korespondencję prowadził książę na ścianie – od wielu lat. Wskazywała na to data – rok 1926. A dalej:

„Franiu, moje dziecko, mój synku. Ja ciągle czekam i błagam. Zmiłuj się, twój ojciec”.

A dalej:

Rok.1931.

„Kiedy przestaniesz mnie męczyć?

Przestań się złościć! Zły jesteś.

Ciągle ruszasz? Widziałem. Zaglądałem tam i wiem, że ruszasz.

O, kiedy nastąpi wybawienie?”

Czy to była aluzja do ręcznika w starej kuchni?

Cholawicki pominął napisy najdawniejsze, już prawie zamazane. Przeszedł do najświeższych.

„Franiu, mój synku, moje dziecko, ukochane i jedyne.

Czy to ty go przysłałeś?

Dlaczego nie wykazał się znakiem?

Miej litość nade mną.

Jeżeli on od ciebie przychodzi, niech powie.

Uwolnij mnie.

Jestem stary,

Zlituj się…

Niech się skończy. Uwolnij! Pozwól odejść! Przebacz!

Nie bądź zły.

Zły jesteś!”

Cholawicki zapisywał to wszystko w notesie. Nie miał czasu rozbierać treści tych bolesnych zdań. Nie było wykluczone, że książę jeszcze raz tu zajrzy.

Obejrzał stojące w kącie pudełko z błahymi pamiątkami. Kosmyk włosów, przewiązany wstążeczką. Medalik. Parę guzików. Trochę drobnych pieniędzy – ze dwa złote. Grzebyk.

40
{"b":"89322","o":1}