– Coś tu się dzieje!
– Co się ma dziać?! Dzieje się coś z nerwami księcia i tyle!
– Coś tu się dzieje! Ja mówię Henrysiowi, że coś się dzieje!
– Gdzie?
– Tu. Na zamku. Nie wiem, gdzie, ale coś się dzieje. Równowaga jest naruszona. Coś – gdzieś – ktoś, bo ja wiem kto, ale na pewno – może na parterze – albo w starym zamku. Nie wiem, ale coś!
Cholawicki od godziny usiłował opanować nerwy starego księcia Holszańskiego, który miotał się w łóżku w bezprzedmiotowym lęku. Uszy jego, przyzwyczajone od lat do jednakowej symfonii zamkowej, musiały rozróżnić jakąś nieuchwytną zmianę, gdyż nigdy dotąd nie zrobił sekretarzowi takiej sceny.
– No dobrze, ale czy słyszał książę jakie podejrzane szmery? Na czym książę opiera swoje przypuszczenia?
– Nic nie słyszałem, ale coś musi być – coś nowego jest na zamku – coś się dołączyło!
– Do czego?
– Ach, kiedy Henryś nic a nic nie rozumie! O Boże, Boże, Boże!… Zasłonił twarz rękami, ale Cholawicki zauważył, że jednym okiem patrzy nań przez palce. Niewątpliwie podejrzliwość jego wzrosła – zresztą sekretarz wiedział, że książę w niepojęty sposób łączy absolutne doń zaufanie z absolutną podejrzliwością.
Namówił znękanego księcia do przyjęcia podwójnej ilości bromu i skierował się w stronę „muzeum” jak ironicznie nazywał sale z antykami.
Stwierdziwszy, że Grzegorz jest u siebie na dole, otworzył ciężkie drzwi starej kuchni i wszedł do środka. Dłuższy czas stał tuż przy drzwiach i patrzył uważnie na ręcznik.który w świetle latarki drżał i wibrował ruchem monotonnym, a jednocześnie konwulsyjnym. Potem powiódł snopem światła po całym pokoju. Próbował przezwyciężyć szczególny wstręt, jakim napełniało go to miejsce, lecz nagle przestraszył się, że tak stoi i nasłuchuje nie wiadomo czego.
– Skończy się na tym, że i ja zwariuję – pomyślał. Przeszedł przez kilka sąsiednich sal do pokoju, który Grzegorz przygotował dla profesora. Stało tu łóżko, zasłane na noc, mały stoliczek, umywalnia, lampa, dzbanek z wodą.
Cholawicki zabrał lampę i przeniósł ją do starej kuchni. Postawił na stoliku. Znów na moment zatrzymał się, słuchał.
Potem wrócił i przeniósł pościel.
Musiał dobrze się opanować, by zdjąć z żelaznego łóżka, które tu stało, stary, spleśniały koc i przykryć materac pościelą. Naruszenie czegokolwiek w tym pokoju wydawało się aktem niebezpiecznym i lekkomyślnym.
Przygotował jednak łóżko i przeniósł resztę rzeczy. Zostawił przyćmioną lampę.
Znowu zagapił się na drżący ręcznik i opuścił pokój. Operował tutaj niejako końcami palców. Zamknął delikatnie drzwi.
Wracając do siebie przystanął w jednym z okien wychodzących na podwórze i zamyślił się. Chwilami chciało mu się śmiać, jak sztubakowi, a chwilami napadało go głuche przerażenie, o wiele większe, niż gdyby przygotowywał na profesora zwyczajny zamach z rewolwerem. To co robił, wydawało mu się jednocześnie okropnie głupie – i okropnie straszne.
Właściwie dzieciństwem i głupotą było przypuszczać, że „strachy” w komnacie przyprawią profesora o pomieszanie zmysłów, lub też w inny sposób go zlikwidują. Ale Cholawicki nie miał odwagi samemu rozprawić się z intruzem.
W bezsilnej wściekłości, czując się zupełnie bezradny wobec profesora, wpadł na ten żakowski pomysł – postanowił przynajmniej ulokować go na noc w starej kuchni. A nuż naprawdę coś stanie się profesorowi; a przynajmniej (choćby nie zwariował jak tamci) przestraszy się i straci ochotę do mieszania się w sprawy zamkowe.
W każdym razie eksperyment ten nie mógł zaszkodzić. Ruch ręcznika był rzeczywiście niesamowity… Jeżeliby zaś profesorowi nic się nie stało, mógł zawsze, mając go na zamku, zastanowić się nad użyciem innych środków, pojednawczych lub przymusowych.
Zeszedł na dół i oczekiwał na profesora i Maję przy wejściu do korytarza. Przybyli z opóźnieniem, gdyż upozorowanie wyjazdu do Warszawy nie było wcale takie łatwe. Profesor musiał jechać końmi na stację, a stamtąd wynajętą dorożką wrócić w pobliże zamku – tu spotkał się z Mają, która pomogła mu dźwigać niewielką walizeczkę z rzeczami.
– Tylko cicho! – szeptał Cholawicki, prowadząc ich przez sale. – Księciu znowu jest gorzej. O, tu jest pokój dla profesora.
– Dziękuję. Wcale przyjemny pokoik.
– Niestety, nie będę mógł dotrzymać profesorowi towarzystwa. Muszę pilnować księcia. Niech profesor zaraz zabierze się do oglądania rzeczy, tylko cicho i ostrożnie ze światłem. Przygotowałem coś do jedzenia. Zresztą musi profesor sam sobie radzić.
– Mógłbym tu rok spędzić o chlebie i wodzie – rzekł namiętnie Skoliński, otwierając drzwi do muzeum.
Sekretarz pożegnał się z Mają i poszedł do księcia. Książę spał. Odtąd aż do późnej nocy krążył między pokojem księcia, a salami, w których działał po cichu profesor.
Poganiał go, spragniony jak najdokładniejszych informacyj o przypuszczalnych rozmiarach spadku, domagał się ścisłych cyfr, choć profesor tłumaczył, że dzieła sztuki mają wartość względną, zależnie od rynku i amatora. Przyniósł mu ukryte obrazy, które uczony poddał skrupulatnemu badaniu przy pomocy rozporządzalnych środków.
Skoliński na widok tych malowideł zatarł w duchu ręce z zadowolenia i w podziwie nad własnym sprytem.
To, co teraz widział przechodziło najśmielsze jego oczekiwania. Zidentyfikował już ponad wszelką wątpliwość dwa dzieła Jordaensa, zdumiewające siłą i świeżością kolorytu, oraz jeden pejzażyk Massaccia – jakimi drogami zabłądziły aż tutaj te dzieła? Czy któryś z Holszańskich-Dubrowickich był miłośnikiem sztuki, czy też był to wynik zadziwiającego przypadku? Jak dawno obrazy te były na zamku?
Ale po pewnym czasie opanowało go znużenie, zmęczył go nadmiar dziel sztuki, którymi był otoczony. Profesor znał dobrze to uczucie przesytu, które nawiedzało go nieraz w muzeach, i wiedział, że nie należy mu się przeciwstawiać. Miał zmęczone oczy i głowa zaczynała go lekko pobolewać. Zdecydował, że trzeba się przespać. Zamknął salę na klucz i poszedł do przygotowanego dlań pokoju. Usiadł na łóżku i przeciągnął dłonią po czole i po oczach. Ziewnął.
Był tak zmęczony, że nawet przejmujące milczenie zamku nie dawało mu się we znaki.
Podszedł od stolika i rozjaśnił lampę, po czym znowu usiadł na łóżku i zaczął rozsznurowywać obuwie.
Nagle przerwał tę czynność. Coś się działo w pokoju. Nie wiedział co, ale był pewien, że coś się tutaj odbywa. Było to dziwne uczucie. Rozejrzał się.
Nic. Białe ściany, podłoga kamienna, piec kuchenny z wielkim okapem – a jednak coś… To coś nie zagrażało z zewnątrz, ale z wewnątrz, to coś było w pokoju. Profesora znienacka ścisnęło za gardło nieokreślone, ale przejmujące doznanie takiej ohydy, jak gdyby jakieś obmierzłe zwierzę czaiło się gdzieś w pobliżu.
Ale kuchnia była prawie zupełnie pusta, za wyjątkiem kupy szpargałów w kącie. Niemniej miał wyraźne wrażenie, że coś się odbywa, że to coś pracuje nieustannie.
Podniósł jedną z porzuconych na podłodze gazet. Był to stary numer Kuriera Warszawskiego aż z roku 1923-go. Dwie inne gazety były z tej samej daty.
Klęczał na podłodze, rozpatrując gazety, gdy naraz opanował go strach, że coś może czaić się za nim. Natychmiast wrócił na łóżko, a strach wzrósł do tego stopnia, że już za nic nie ruszyłby się z tej pozycji. Bał się każdego ruchu. Pot wystąpił mu na czoło.
Te objawy strachu przeraziły go jeszcze bardziej, gdyż nie miały żadnych racjonalnych podstaw. Najbardziej bał się tego, że się boi. – Dlaczego ja się boję? – myślał tępo.
Wzrok jego szperał po całym pokoju, badał każdy przedmiot. Zastanowiły go papiery w kącie, stos starych książek rachunkowych i jakichś świstków – było to jedyne miejsce w kuchni niezupełnie dostępne oczom i dlatego przyciągało go. Może pod tymi papierami ukrywa się to coś – nie śmiał podejść, ale tym bardziej z daleka przeszukiwał wzrokiem.
Dostrzegł wystający spod sztywnych, buchalteryjnych okładek róg kajetu – zwykłego, szkolnego zeszytu w kratkę, zapisanego ołówkiem. Profesor był dalekowidzem, toteż bez trudności odczytał parę słów, a mianowicie: „… jak dotąd nic się nie sta…”
Reszta była zasłonięta książkami. Tylko w następnym wierszu odczytał jeszcze: „godz. 12.45. Ciągle nic…”
Momentalnie nabrał przekonania, że to jest w związku z jego sytuacją. W paru zdecydowanych krokach podszedł do kąta, wyciągnął zeszyt i natychmiast wrócił na łóżko.
U góry zeszytu napisane było wielkimi literami słowo:
„Protokół”.
A dalej:
„Protokół bytności mojej, Kazimierza Rudziańskiego, w starej kuchni zamku Mysłockiego w dn. 14-go grudnia 1923 roku.
Ja Kazimierz Rudziański, praktykant na folwarku Promcza dóbr Mysłocz, dowiedziawszy się, iż jakoby w starej kuchni»straszy«, czemu nie daję wiary, postanowiłem zbadać i wyjaśnić kwestię ewentualnych duchów.
Spisuję swoje wrażenia z dwóch przyczyn: naprzód na wieczną rzeczy pamiątkę, a po wtóre, żeby się czemś zająć, bo spać nie mogę, duchy się nie pokazują, a gazety już przeczytałem. Jest 12 min. 20, a zatem godzina duchów już przeszła, a jak dotąd nic się nie stało”.
„Protokół” Rudziańskiego ciągnął się nadal w tym tonie, z lekka żartobliwym, przez parę stronic. Profesor gorączkowo wczytywał się w tekst, spragniony wiadomości, czy ów człowiek przed piętnastu laty doznawał tego samego bezpodstawnego lęku? Jest! Po dłuższych wywodach, zawierających uzasadnienie teorii, iż „zjawisk nadprzyrodzonych w ogóle nie ma”, nadchodził passus następujący:
„Zresztą skłamałbym, twierdząc, iż nie poddaję się zupełnie nastrojowi. Owszem, wciąż czegoś oczekuję i choć usiłuję całkowicie skoncentrować się na pisaniu, ciągle jakimś kącikiem mózgu jestem nastawiony na ewentualne»strachy«. Oprócz lampy zapaliłem dwie świece, każdą w innym miejscu, nikt więc nie będzie mógł pozbawić mnie światła od razu.
Przy tym mam pod ręką rewolwer. Jeżeliby ktoś był na tyle głupi, żeby urządzać jakieś kawały, będę strzelał. Ale jakim sposobem mógłby ktoś urządzić kawał? Przecież drzwi zamknąłem i zastawiłem stołem a przez okno nikt się nie dostanie, bo za wąskie i za wysoko położone”.