Литмир - Электронная Библиотека

Profesor po namyśle zdecydował się pójść. Być może przesadzał wagę sytuacji. Potem będzie jeszcze czas na rozważenie, jak i o ile można by pomóc Maji.

Po kolacji mrugnęła na niego i po chwili spotkali się za bramą wjazdową, w lesie.

– Idziemy! – rzekła.

Księżyc świecił. Woda połyskiwała między trzcinami. Mgły zasnuwały podnóże zamku.

Kilkakrotnie próbował zacząć z nią rozmowę, ale odpowiadała monosylabami, milcząca i tajemnicza. Profesorowi coraz dziwniejsza wydawała się sytuacja – on, wiedziony przez tę ponurą panienkę, prowadzony przez nią do zamku, który rósł w miarę zbliżania się w pomroce nocnej. Ale im bliżej byli murów, tym bardziej namiętność badacza brała górę nad wszystkim innym.

Przeprowadziła go podziemnym korytarzem. Nareszcie! Byli w zamku – i profesor szedł po wąskich schodkach do sal na pierwszym piętrze. Maja prowadziła go trasą umówioną z Cholawickim, to znaczy wschodnim i północnym skrzydłem, akurat po przeciwnej stronie pokojów, zajmowanych przez niego i przez księcia. Szli cicho.

Profesor przyzwyczaił się szybko do ciemności, tym bardziej iż nieco światła księżycowego padało z okien. Ale te komnaty były puste, zniszczone, zrujnowane…

Tu i ówdzie ślady renesansowego fryzu nad drzwiami, rozwiązanie sklepienia, lub resztki rozwalonego kominka, wskazywały na dawną szlachetność tych wnętrz, brutalnie nagich i ogołoconych.

Zbliżył się do okna i parę minut przyglądał się attyce dziedzińca, oraz proporcjom krużganków. Maja patrzyła na niego z ciekawością. Pomimo iż miała inne kłopoty, udzieliła się jej pasja znawcy.

Twarz profesora jak gdyby zmądrzała, stała się czujna i natężona. Chwilami zapominał zupełnie o koniecznych ostrożnościach, to znowu, przerażony gwałtownie oglądał się za siebie. Niektóre szczegóły architektoniczne komnat, na pozór bez znaczenia, przyciągały jego uwagę, ale na ogół nie przejawiał większego zachwytu.

Dopiero gdy znaleźli się w komnatach najstarszej części zamku, małych, ciasnych, o przeraźliwie grubych, wysoko sklepionych murach, parokrotnie cmoknął z uznaniem.

Otworzyła zamknięte na klucz drzwi do amfilady ośmiu renesansowo – barokowych sal, w których przechowywane były meble i zapaliła lampę naftową, stojącą na niewielkim okrągłym stoliku.

– Tu są te rzeczy – rzekła.

Szczur zachrobotał w kącie.

Profesor westchnął głęboko – zabrakło mu oddechu ze wzruszenia. Obrzucił wzrokiem całą salę jakby od razu chciał jednym haustem wypić jej zawartość. Nie wywierała większego wrażenia. Musiała być niegdyś przerobiona z dwóch mniejszych pokojów, gdyż mocno sczerniały plafon dzielił się na dwie części podparte w środku kolumną dosyć nędznej roboty.

Podszedł do stoliczka, na którym stała lampa.

– To jest Boule – mruknął przyglądając się inkrustacjom.

– Co to znaczy Boule?

– To mistrz francuski z XVIII-go wieku. A ten fotel? To jest tak zwana sedia Savonarola, XV-ty wiek, jeden z najpierwszych foteli świata. Trzeba pani wiedzieć, że w owym czasie prawie nie znano nawet krzeseł. Ludzie siadali na takich skrzyniach, jak ta – wspaniała, to Franciszek I, albo na ławach, wpuszczonych w ścianę, do których dostawiano stoły. Widzi pani, tamta skrzynia, to jeszcze gotyk. Jakim sposobem te rzeczy zabłądziły aż tutaj?

Dotknął palcami rzeźby i syknął, jakby się sparzył. Skrzynia była przeżarta od spodu przez szczury.

Przeszedł wolno wzdłuż starożytnych sekretarzyków flamandzkich i włoskich oraz szaf gdańskich pod ścianą. Rzucił okiem na plafon.

– To nic nie jest! – zdecydował z pogardą. – Nędzne malowidło barokowe. Gdzie są obrazy?

– W następnych salach.

Maja wzięła lampę, on zaś pomagał sobie elektryczną latarką. Przeszli do następnej sali, ogromnej z sześcioma oknami.

– Czy nie widać światła w oknach?

– Nie, tych okien w ogóle nie widać z zamieszkanej części zamku. A zresztą zakryłam lampę papierem od strony okien.

Podszedł do płócien, pozostawionych przez Cholawickiego, jako zupełnie bezwartościowe. Rzeczywiście były to ohydne kicze, namalowane tak nieudolnie, iż Maję zdziwiła staranność, z jaką badał każdy obraz. Coraz większe rozczarowanie pojawiało się na jego twarzy.

– No, tu nianie ma. Chodźmy dalej.

Rozejrzał się po ścianach. Maja obawiała się, iż dostrzeże nieznaczne ślady Jakie pozostały po zdjętych obrazach, ale profesor nie był na tyle spostrzegawczy. Wtem podszedł do starego, prawie zupełnie sczerniałego płótna sporych rozmiarów – jakiejś sceny biblijnej, gdzie widać było jedynie twarze – i nagle wpatrzył się weń jak urzeczony. Przystawił lampę z boku – z obrazu wyjrzały pokraczne rysy, naiwnie namalowane ręce i sztywne fałdy strojów.

Uśmiechnęła się:

– Ależ to karykatura!

Profesor oglądał teraz spód obrazu i delikatnie wodził palcami po jego powierzchni. Wyjął lupę i przyglądał się chropawym farbom.

– No, no – mruknął…

– A co? – spytała.

– Pierwszorzędna sztuka. Albo się grubo mylę, albo… Hm, zaraz…

– Jak to?! – spytała zdumiona. – To jest dobry obraz?

– Jak pani to powiedzieć? W całej Polsce nie ma ani jednego obrazu, który by w połowie był tak dobry, jak ten.

– Ależ to niemożliwe!

Była zdumiona. Fatalnie się stało, że Henryk pozostawił ten obraz! Ale kto by mógł przypuścić – takie paskudztwo!

Lecz profesor zaczął gorączkowo przeglądać małe portreciki, które poprzednio pominął i wydobył z nich jeden mały obrazek, w zwykłych, złoconych ramach.

– A to mi zalatuje Tycjanem!

– Co?!

– Tu rzeczywiście są skarby!

– Niech pan poczeka. Zaraz wrócę.

Maja pobiegła do Cholawickiego.

– Wszystko na nic! – zawołała od progu.

– Co się stało?

– Okazuje się, że te najgorsze obrazy, które zostawiłeś, to właśnie wspaniałe dzieła! On tam odkrył Tycjana i jeszcze coś!

– Niemożliwe!

Cholawicki był wstrząśnięty do głębi. Z jednej strony wszystkie nadzieje jego zostały potwierdzone! Na zamku były skarby! Ale z drugiej odkrycie profesora mogło grozić fatalnymi komplikacjami.

– Co teraz zrobimy?

– Tego człowieka trzeba koniecznie jakoś unieszkodliwić. Teraz stał się naprawdę niebezpieczny.

Namyślał się.

– A może… – mruknął i naraz rozejrzał się ostrożnie po pokoju.

– Co?! – dopytywała się zainteresowana Maja. Ale on roześmiał się, jakby ubawiony własną mysią.

– Nic. Trzeba po prostu wejść z nim w porozumienie. Nie ma sensu ukrywać przed nim prawdy. Musimy go zatrzymać na zamku. Jeżeli już wie o wszystkim, to niech przynajmniej skataloguje i oceni obrazy. A ja zyskam na czasie; jakoś sobie z nim poradzę.

Profesor zdziwił się niepomiernie, ujrzawszy Maję razem z Cholawickim. Ale sekretarz od razu przystąpił do rzeczy.

– Profesor domyśla się, że zależy mi na utrzymaniu tajemnicy w tym przedmiocie?

– Domyślam się.

Cholawicki roześmiał się.

– Nie! Pan się myli! W moich intencjach nie ma nic tak zdrożnego – powiedział z ironią. – Po prostu książę zapisał mi w spadku zarówno nieruchomości, jak ruchomości mysłockie, a ja chciałbym uniknąć niepotrzebnych trudności i procesów na wypadek, gdyby dalsza rodzina dowiedziała się, że spadek jest większy, niż się powszechnie przypuszcza. Jak pan widzi jestem zupełnie w porządku i działam w myśl życzeń księcia. Jest to zwykła ostrożność dla uniknięcia niepotrzebnych szykan. Otóż – profesor mógłby mi się nawet przydać, gdyż jak się okazuje, sam nie dałbym sobie rady z tymi antykami. Tu potrzeba znawcy, który by to skatalogował, oszacował i nawet cieszę się, że Maja tu pana sprowadziła. Chcę panu coś zaproponować.

– A co takiego?

– Jeżeli pan mi obieca zachować w dyskrecji całą sprawę, zaprosiłbym pana na zamek na kilka dni i rozejrzałby się pan w rzeczach. Ale stawiam dwa warunki. Primo – dyskrecja. Secundo – musiałby pan zamieszkać tutaj. Widzi pan, książę jest w fatalnym stanie nerwowym i nie znosi obcych osób w zamku. Gdyby pan przychodził tutaj, mógłby pana dojrzeć, a także mogłoby to zostać zauważone w pensjonacie. A tak powie się w Połyce, że pan wyjeżdża do Warszawy, tu zaś damy panu pokój gdzieś na boku – zamek jest obszerny i nietrudno będzie się zakonspirować, póki nie ukończy pan roboty. Mógłby pan się zjawić chociażby jutro wieczorem. Zresztą – dodał – pokażę panu jeszcze inne obrazy.

Profesor zawahał się. Ta propozycja była nieoczekiwana. A przy tym – spędzić kilka dni na zamku w tajemnicy przed księciem i na łasce tego pana. Wprawdzie wyjaśnienia Chlolawickiego brzmiały nader uspokajająco i było raczej naturalne, że nie chciał narażać się na niepotrzebne trudności z rodziną, ale profesor nie miał jakoś do niego zaufania. I ta pustka, te rzędy sal, to milczenie zamkowe…

Zresztą profesor wiedział, że chciano go oszukać. Zarówno „Tycjan”, jak i drugi odkryty przez niego obraz były w rzeczywistości nieudolnymi płodami jakiegoś anonimowego kiczarza sprzed stu laty. Od razu zorientował się po śladach na ścianie, że część obrazów wyniesiono i wykorzystał ignorancję Maji i Cholawickiego, aby unicestwić podstęp. A teraz zapowiedź sekretarza, że pokaże mu jeszcze „inne obrazy”, napełniła go najpiękniejszymi nadziejami.

To przeważyło.

– Zostaję – rzekł.

17
{"b":"89322","o":1}