Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział I

– Czy pan nie widzi, że tu jest tabliczka z napisem „Nie wychylać się”? Czy dla pana zakaz władz jest niczym?

Taką uwagę zwrócił młodzieńcowi, który wychylał się przez okno, starszy, wyblakły pan w binoklach. Działo się to w pociągu, gdzieś za Lublinem. Młody człowiek wycofał głowę z okna i odwrócił się.

– Nie wie pan, jaka teraz będzie stacja? – zapytał.

– Jeżeli ja pana zapytuję, czy znany panu jest zakaz wychylania się z okna pociągu będącego w ruchu, to należałoby chyba naprzód odpowiedzieć na pytanie, a dopiero potem samemu zadawać pytania – rzekł ostrzej formalistyczny jegomość o rybiej twarzy i szczecinowatych włosach, ze złotą dewizką w okolicy żołądka. Młodzieniec odpowiedział natychmiast łatwo i lekkomyślnie:

– A przepraszam.

Ta łatwość i lekkomyślność jeszcze bardziej zirytowały rybiego pana. Radca Szymczyk niezmiernie lubił pouczać i musztrować ludzi, ale nie znosił jeśli uwagi jego przyjmowane były nie dość poważnie. Obrzucił niechętnym wzrokiem swoją ofiarę.

Był to ciemny blondyn, lat może dwudziestu, o budowie wyjątkowo zręcznej. Aczkolwiek lato miało się ku końcowi i wieczory bywały chłodne miał na sobie tylko niebieską siatkową koszulkę bez rękawów, szare spodnie i pantofle tenisowe na gołych nogach.

– Kto by to mógł być? – myślał radca. – Wiezie ze sobą aż dwie rakiety, więc może syn jakiego obywatela z tych stron? Ba, ale ręce ma zgrubiałe, o źle utrzymanych paznokciach, jak od fizycznej pracy. Zresztą włosy niezbyt wypielęgnowane i głos raczej gminny. Więc proletariat? Nie, proletariat nie miałby ta kich uszu i oczu. Ale znowu usta i podbródek nieomal ludowe… i w ogóle jest w nim coś podejrzanego… jakaś mieszanina.

Inni pasażerowie musieli być tego samego zdania, gdyż również przyglądali się spod oka młodzieńcowi, który stał plecami oparty o ścianę. Radca Szymczyk wreszcie tak się zaciekawił, że postanowił zrezygnować na razie z dalszej polemiki w przedmiocie nie dość poważnego przyjmowania wskazówek i nauk, udzielanych przez ludzi kompetentnych. Przystąpił do ustalania personaliów nieznajomego, co zresztą przyszło mu tym łatwiej, że nawet na urlopie czuł się zawsze urzędnikiem, przyzwyczajonym do wypełniania rubryk w formularzach.

– Pan czym się trudni? – zapytał.

– Trener tenisowy.

– Wiek?

– Dwadzieścia.

– Dwadzieścia? – Co – dwadzieścia? Dwadzieścia lat? Proszę odpowiadać wyraźnie! – zniecierpliwił się i zirytował.

– Dwadzieścia lat.

– A dokąd pan jedzie? – zapytał podejrzliwie radca. Coraz mniej podobał mu się ten osobnik. Czuł zawsze pewną podejrzliwość w stosunku do osób, które zbyt pośpiesznie i ulegle odpowiadają na pytania, długoletnia praktyka biurowa nauczyła go, iż zazwyczaj takie indywidua albo mają już coś na sumieniu, albo zamierzają mieć… Chłopak odparł:

– Jadę tu niedaleko, do jednego majątku, gdzie jestem zgodzony Jako trener.

– A – zawołał radca – to może pan jedzie do Połyki Ochołowskich? Co? Oczywiście! Domyśliłem się od razu, gdyż panna Ochołowska to podobno zawołana, panie, tenisistka. Pan tam na długo?

– Nieeee… A zresztą nie wiem jak wypadnie. Mam wyreperować rakiety, odświeżyć kort i ćwiczyć z tą panną, bo podobno nie ma z kim grać.

– Ja też tam jadę – uznał za stosowne wyjawić radca i wyciągnąwszy dłoń rzekł abstrakcyjnie:

– Szymczyk.

Na co trener odpowiedział z ukłonem:

– Walczak.

W tej chwili zbliżył się do nich czerstwy staruszek, który od początku z uwagą przysłuchiwał się rozmowie. – Co, panowie do Połyki? – zawołał. – A to świetnie się składa, bo ja też tam jadę. Pozwoli pan się przedstawić – zwrócił się do radcy. – Skoliński jestem, Czesław, profesor, a właściwie historyk sztuki. Skoliński! Pan pewnie do pensjonatu, co? Upewniam pana, że doskonale pan trafił, dwór w Połyce to raj, panie, nie pensjonat, czasem doprawdy cieszę się, że ziemiaństwo bankrutuje i musi zakładać po dworach pensjonaty, bo nigdzie człowiek tak nie wypoczywa, jak na wsi. Siedzę tam już ze dwa tygodnie, a teraz tylko na chwilę wpadłem do Warszawy i znowu wracam. Świetna miejscowość, panie! A propos! Panna Maja Ochołowska, pańska przyszła partnerka – wykrzyknął w stronę młodego trenera – też jedzie tym pociągiem. Pozwoli pan, Skoliński jestem, profesor, a właściwie historyk. Przedstawiłbym jej panów, ale nie chcę być niedyskretny, bo jedzie z narzeczonym… to jest właściwie narzeczony jej jedzie z księciem Holszańskim – wie pan, ten książę z Mysłoczy, to też obok Połyki – otóż jej narzeczony, pan Cholawicki, jedzie w jednym przedziale z księciem, którego jest sekretarzem, ona zaś, biedaczka, jedzie w drugim przedziale obok. Książę jest trochę… tego… – dotknął palcem czoła – i sekretarz nie może go odstępować. Ale w każdym razie lepiej nie przeszkadzajmy młodej parze.

Pociąg pędził z jednostajnym kołysaniem poprzez krainę smutną, o zachodzącym słońcu – ciemnozieloną i płaską. Coraz częściej lasy wypełzały z obu stron – coraz częściej pociąg przerzynał w pędzie drobne, sosnowe zagajniki. Obaj panowie zagłębili się w rozmowę, a Marian Walczak, trener klubu „Zespół” w Lublinie, pogwizdywał, spoglądając na mijające krajobrazy. Nudziło mu się.

W ogóle często się nudził. Czasem napadała go taka nuda, że wprost nie mógł wytrzymać. Ruszył na spacer po pociągu.

Wagon pierwszej klasy, przez który teraz przechodził, był prawie pusty, ale jeden z przedziałów wzbudził jego zainteresowanie.

– To pewnie ten książę jedzie – pomyślał i niby przeczesując się w ściennym lusterku, zajrzał do środka.

Widok był rzeczywiście szczególny. Olbrzymie walizy wielce starożytnego wyglądu zalegały półki; otwarty neseser pamiętający chyba jeszcze czasy Napoleona, spoczywał dostojnie na tanim, ordynarnym pledzie, fabrycznego wyrobu. Laska z inkrustacjami z kości słoniowej obok parasola, mocno podniszczonego, a wszędzie naokoło – masa paczek, torebek z wiktuałami, pudełeczek, co wszystko razem przypominało nieomal epokę dyliżansów.

Pośród tych luksusowych i tandetnych przedmiotów rozrzuconych w nieładzie, mały, drobny, chuderlawy staruszek drzemał, głowę wsparłszy na haftowanej poduszce, w ubraniu nieprawdopodobnie starym, z wielką łatą na prawym kolanie; ale twarz jego przy całym, wzbudzającym politowanie, zdziecinnieniu miała w rysach coś tak władczego i wykwintnego, że każdy na pierwszy rzut oka musiał zrozumieć, iż naprzeciwko siedzący elegancki pan w doskonale skrojonym garniturze mógł być co najwyżej sekretarzem i podwładnym tej majestatycznej osobistości. Sekretarz ten trzymał w ręku otwartą książkę, ale nie czytał – tylko patrzył przez okno w zamyśleniu.

Nagle dostojny starzec kichnął i otworzył oczy – a otworzywszy ujrzał młodzieńca zagapionego w siebie – i naraz wybałuszył i wytrzeszczył te małe swoje, niebieskawe oczka, jakby na widok ducha. Twarz mu poczerwieniała. Spróbował coś powiedzieć, poruszył wargami i naraz cienko wykrzyknął:

– Franio! Franio!

Wyciągnął ręce przed siebie. Ale towarzysz jego odwrócił się od okna i jednym pociągnięciem zapuścił story na drzwiach.

Walczak nie bardzo rozumiejąc, co się stało, uznał jednak za właściwsze oddalić się i zajrzał do następnego przedziału. Tutaj odkrył widok nie mniej interesujący, a nawet pod pewnym względem podobny do tego, który przed chwilą mu zniknął, ale znowu pod innymi względami biegunowo odmienny. Mianowicie w przedziale siedziała młoda dziewczyna – i spała.

– Aha – pomyślał – to pewnie ta panna Ochołowska.

Nie mógł dojrzeć jej twarzy, gdyż zakrywała się ramieniem, ale zdziwił go sposób w jaki spała – to elegancko ubrane, smukłe i delikatne ciało rzucone było w kąt, nogi założone na przeciwległą ławkę, wysoko zgięte w kolanach, tułów przechylony na bok, głowa, prawie poniżej nóg – gdyby ktoś chciał wybrać możliwie najniewygodniejszą pozycję do snu, nie mógłby się ułożyć w sposób bardziej ekscentryczny, a nawet bardziej brutalny. Chciało się po prostu potrząsnąć ją za ramię i krzyknąć: – Jak pani śpi!

– Ale też śpi bez żadnej dbałości o siebie – mruknął. Jakby siebie nie szanowała. Jakby jej było wszystko jedno, czy głowę ma niżej od nóg, czy nogi niżej… A przecież elegancka…

Pociąg sunął z monotonnym hukiem, wszystko się trzęsło i podskakiwało i trzęsła się też śpiąca panna. Przyglądał się jej z taką ciekawością, iż zapomniał w ogóle gdzie jest i dokąd jedzie.

Właściwie niezbyt mu się podobała, wolał kobiety starsze, bardziej rozłożyste, ale coś w niej było takiego, że nie mógł oczu oderwać. Aż wreszcie zrozumiał.

– Przecie ona śpi tak samo, jak ja! – zdumiał się.

Rzeczywiście, ilekroć zdarzyło się, że zbudził się w nocy, to właśnie w podobnej pozycji – jego sen był zupełnie taki sam i nieraz nawet wyśmiewali go z tego powodu koledzy. No, dobrze, że on tak spał, to zrozumiałe – ale że ta elegancka panna spała w ten sposób bez szacunku… – Śpi, jak w komisariacie, na ławce – uprzytomnił sobie. – Ciekawym, czy to ta Ochołowska?

Jej płaszczyk wisiał na wieszaku tuż koło drzwi. Z kieszeni palta wyzierała biała koperta. Zawahał się, ale ciekawość przemogła skrupuły – wyciągnął list i zerkając na śpiącą, zaczął czytać. Tak, to była ona. List adresowany do Maji Ochołowskiej brzmiał, jak następuje:

Kochana moja Majeczko!

Jeżelibyś chciała posiedzieć jeszcze parą dni w Warszawie, to możesz śmiało, gdyż ja tutaj doskonale dają sobie radą, a gościniestetybardzo mało. To straszne, że musimy przyjmować obcych ludzi w naszym poczciwym starym domu. Cóż robić! Oby przynajmniej to się nam opłaciło! Ale o czym innym chcą do Ciebie napisać. O zaręczynach Twoich z panem Henrykiem.

Moje dziecko najdroższe, wiesz o tym, jak bardzo pragną Twojego szczęścia. Zostawiam ci zupełną swobodą decyzji, gdyż wiem, że i tak byś mnie nie posłuchała, ale twoja skrytość męczy mnie okropnie. To śmieszna rzecz, że Ci to piszą w liście gdy przecież za parą dni będziemy razem, ale wyznają szczerze, że nie umiem z Tobą rozmawiać.

Czyż to nie jest przykre dla matkinie móc porozumieć się z córką w najważniejszych i najbardziej poufnych sprawach. A jednak tak się ułożyły stosunki między nami, że prędzej z kimś zupełnie obcym mogłabym omówić niektóre rzeczy, nit z Tobą.

2
{"b":"89322","o":1}