Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział XXII

… Maja nie próbowała nawet dobijać się do drzwi, zatrzaśniętych przez Cholawickiego. Nie próbowała prosić, ani wołać. Wiedziała, iż to na nic się nie zda. Usiadła na łóżku i siedziała tak bez ruchu, oczekując…

Czego?

Było tu ciemno… Nie mogła w ciemnościach dojrzeć tej rzeczy ohydnej, ruszającej się na kołku, ale wiedziała, że ona jest – i rusza się.

Z początku zdawało jej się, że to wcale nie jest tak straszne, jak mówił Skoliński i jak ona sobie wyobrażała.

Była nawet zadowolona, że raz się przekona – co to takiego jest. I była przygotowana na wszystko.

Mijały kwadranse. I w ciemnościach czuła, że ruch wzmaga się i wzrasta nieznana wściekłość, miotająca się na wieszaku.

A jednocześnie myśl jej pracowała niestrudzenie, snując coraz to inne przypuszczenia na temat tego, co miało się tu zmaterializować.

Daremnie całą siłą woli odwracała od tego uwagę, starała się myśleć o rzeczach trzeźwych i konkretnych. Na dnie kołatało pytanie – co będzie? Co się wykluje?

Czy to coś rzuci się na nią? Czy też tylko ukaże się jej – a może sam ten widok wystarczy, aby ją zdruzgotać na zawsze? A może to coś wejdzie w nią. Zarazi ją, opanuje jak Leszczuka i ona…

I jeszcze to przeświadczenie, że gdyby Cholawicki nie był absolutnie pewny, że ona tego nie wytrzyma, nie zamknąłby jej tutaj – nie przywiódłby jej tu…

Ciemno.

Usłyszała głosy przez okno – zdawało jej się, że rozróżnia głos Hińcza, ale nie była pewna… a do okna nie mogła już podejść. Za blisko kąta, w którym ruszała się płachta.

Czuła, że słabnie. Na próżno powtarzała sobie, że dobrowolnie przyszła, że przezwycięży zwierzęcy lęk, że los jej i Leszczuka od tego przezwyciężenia zależy.

W ciemnościach – zamiast odzyskiwać siły, słabła – i już czuła drżenie muskułów twarzy, zimno potu na czole i nadchodzącą, śmiertelną panikę. Trzymała się resztą ambicji.

Nie, nie ulegnie. Nie podda się. Nie da się temu w kącie, ruszającemu się… Ale zęby zaczęły jej dzwonić. A konwulsyjny ruch na pewno wzrastał.

– Boże! Boże!

Wtem usłyszała, że Cholawicki nadchodzi – ale krok jego był ciężki, i mówił coś. Do siebie?

Drzwi się otworzyły. Rzuciła się do nich.

Gotowa była błagać Cholawickiego, by ją puścił.

Lecz coś uderzyło ją mocno i padło na podłogę, a gdy w przerażeniu cofnęła się, sekretarz zatrzasnął drzwi.

– Masz gościa! Bawcie się dobrze! – tyle tylko powiedział i znowu – kroki jego ucichły.

Nie śmiała się odezwać. Aż wreszcie usłyszała urywany Jakby zachłystujący się głos Leszczuka.

– To ja.

Najwyższym wysiłkiem woli wyszeptała zdumiona:

– Skąd?!

– Proszę mnie rozwiązać – usłyszała zamiast odpowiedzi.

Nachyliła się nad nim i gdy pracowała nad rozluźnieniem więzów, szeptem wytłumaczył jej, co się stało i dlaczego dał się związać Cholawickiemu.

Maji zdawało się, że tu nie wolno mówić – że głos ludzki narusza coś w tej komnacie – i prowokuje…

I z jednej strony obecność Leszczuka wyrwała ją z panicznego odrętwienia, by ła czymś ludzkim i kojącym w tym nieludzkim miejscu. A z drugiej, kiedy tak stała przy nim w ciemnościach, nie miała najmniejszej gwarancji, czy on nie oszaleje ze strachu, nie rzuci się, nie zrobi czegoś, nie dostanie ataku – i to jeszcze podwajało grozę.

Jeżeli ona się bała, to cóż dopiero on!

Nie widziała go. Nie mogła sprawdzić, jaki on jest w tej chwili.

Milczeli.

– Czy to tam? – zapytał naraz. – W której stronie? Tam?

Ujął ją za rękę i wskazał kierunek.

– Tak.

– Rusza się?

– Rusza.

Trwali w milczeniu. I znowu bezbrzeżny wstręt, zgroza, szał wzrastający w ciszy, ruch konwulsyjny. Maja myślała, że teraz, teraz się zacznie, kiedy on tu jest, między nimi musi, musi się zrobić coś, już nie ma rady! I obecność jego w ciemnościach zamiast ją uspokajać, jeszcze bardziej przerażała.

Czyż lada chwila nie ogarnie go szał i nie pocznie się coś okropnego? Takie widać było przeznaczenie!

Wtulona w kąt nie śmiała się ruszyć. Czekała.

I nie mogła zdobyć się na żadne pytanie, gdyż miała pewność, że dosłyszy w jego odpowiedzi akcent przerażenia – a wówczas sama nie wytrzyma i runie w strach głową naprzód!

Była pewna, że on nie może się ruszyć, nie może mówić ze strachu.

Wtem usłyszała:

– No i co? Nic nie ma? A ja myślałem, że tu naprawdę coś się odbywa?

Schwyciła go kurczowo za rękę.

– Nie czuje pan… Że to się rusza? Rusza?

Roześmiał się.

– Nic nie czuję! To się pani zdaje! Co się ma ruszać! Jeżeli pani chce, to ja wyrzucę za okno tę ścierkę i tyle!

Czy oszalał? Czy zapomniał gdzie się znajduje? Maji jego ton wydał się – niemożliwy, nieprawdopodobny.

– Cicho!

Lecz on uczynił kilka kroków w głąb komnaty.

Maji serce przestało bić!

Teraz! Jeżeli on dotknie tego! Musi coś się stać! Niech nie dotyka!

Miała wrażenie, że coś trzaśnie – jęknie – coś nagle wystąpi na jaw…

On zaś ruszał się w tym kącie.

I gwizdał!

Poświstywał przez zęby.

– Nie mogę namacać. Aha, już mam! Na kołku wisi? Zwykły ręcznik i tyle! Zawracanie głowy. No, won!

Ujrzała jego sylwetkę na tle okna – i ruch ręki, którą wyrzucał ręcznik. A włosy jego wydały jej się dziwne.

– Już po strachu! A jeśliby ten Cholawicki do nas się przyplątał, to mu mordę zbiję. Musimy tu posiedzieć do rana, a potem…

Nie dokończył.

Blat pieca kuchennego pod ścianą uniósł się, wyrwany, i z łoskotem trzasnął o kamienną podłogę. Coś rozsadziło piec.

Krzyknęła.

A tam w piecu coś grzebało się, ruszało i dyszało – jakaś masa.

Aż wreszcie niewyraźne światło zapałki zalało izbę.

W tym świetle ujrzała wysoką, charaktery styczną postać Handrycza, który gramolił się powoli na ruinach pieca.

Chciał coś powiedzieć, ale w tej samej chwili z głębi zamku rozległy się strzały.

– Uciekajcie tędy! – krzyknął chłop – tu jest przejście! Żywo!

I podczas gdy Maja i Leszczuk niknęli w czeluściach pieca, on stał i rozglądał się naokoło z twarzą skupioną i żałosną.

– Ja tu już byłem – szepnął.

***

– A zatem – mówił Hińcz, wchodząc wraz z profesorem Skolińskim do starej kuchni – możemy odtworzyć sobie mniej więcej tragedie, która tu ongiś miała miejsce.

Było jasno. Za oknem świergotały ptaszki. Izba pozbawiona ręcznika wyglądała pogodnie i przyjemnie.

– Wyobraźmy sobie – ciągnął dalej jasnowidz – dzieje tej ostatniej nocy, kiedy to Franio doszedł do kresu wściekłości.

Książę jak zawsze przyszedł pod drzwi i błagał o zmiłowanie. Franio odpowiedział szyderstwem.

– Ja ci przebaczę! – wołał, pociągając palcem po gardle, co miało znaczyć, iż zarżnie siebie i ojca.

Widzi pan tę szparę w drzwiach? Przez tę szparę książę ujrzał ruch Frania.

Po czym w przystępie furii nieszczęsny chłopak porwał ręcznik i zadusił się, wpychając go sobie w usta i okręcając na szyi. Książę zemdlał. A kiedy powrócił do przytomności, zastał już Frania bez życia.

Obaj nachylili się nad piecem.

– Tak – rzekł profesor – na dnie jest przebity otwór, rodzaj komina, który sięga aż do piwnic. Prawdopodobnie to jakaś nie dokończona przeróbka sprzed lat.

– Widzę to! – mówił Hińcz przymykając oczy. – Jak książę ocknąwszy się z omdlenia traci do reszty zmysły. Jak wpada do komnaty, nie wie, co zrobić z ciałem, chce ukryć przed sobą samym i przed innymi okropny fakt, wreszcie w pośpiechu, w obłąkaniu, wsadza ciało do pieca – i ciało zapada się aż na sam dół!

Profesor wysunął głowę z pieca.

– Aha! Teraz rozumiem, dlaczego urządził sobie tę kapliczkę w lochach. Było to miejsce, gdzie – według jego obliczeń – tkwiły ukochane zwłoki.

– Nie wiedział, iż komin ten łączy się z podziemnym przejściem, wychodzącym poza obręb zamku. Nie wiedział, że Franio nie udusił się, a tylko stracił przytomność.

Nie przyszło mu na myśl, że nikt w ten sposób nie mógłby się udusić. I wreszcie nie wiedział, że Franio, wydostawszy się z zamku, straci zupełnie pamięć wskutek szoku nerwowego.

– Dziwi mnie, że nikt z ludzi tutejszych w Handryczu nie rozpoznał Frania – rzekł profesor.

– Pytałem o to Handrycza – odparł Hińcz. – Opowiadał mi, jak ocknął się w Lublinie po paru tygodniach, chory na tyfus. Zaopiekowali się nim ludzie. Utratę pamięci przypisywał chorobie.

Tam spotkał się ze swoją obecną żoną. Powrócili tu dopiero po latach. W każdym razie ona jedna domyślała się, że mąż ma coś wspólnego z legendą o Franiu i z zamkiem, ale taiła to przed nim ze zrozumiałych powodów.

A książę? Książę, chwytając się ślepo ostatniej nadziei – jak to czynią szaleńcy – wmówił w siebie, że ten okrutny gest Frania był znakiem przebaczenia! Ciągle oczekiwał, że Franio przebaczy mu jak zapowiedział. I

– Więc Cholawicki siedział tu całą noc i nic nie zobaczył. Skąd w takim razie dowiedział się o znaku?

– Od Ziółkowskiej. Ta baba była z nim w zmowie i powiedziała mu o naszym odkryciu podczas seansu. W komnacie nic nie zobaczył, choć przesiedział całą noc. Ręcznik ruszał się coraz mocniej – a potem coraz słabiej. Nic się nie ukazało.

– Więc tu, właściwie, nic nie straszyło? – dopytywał się z rozczarowaniem Skoliński.

– Nic. Tyle tylko, że ręcznik się ruszał.

Wyszli z komnaty i znaleźli się na dziedzińcu zamkowym. Słońce przypiekało.

Jaskrawe światło południa obnażyło posępne opuszczenie starego zamku. Kępy traw, sterczące ze szczelin wśród rozluźnionych głazów podmurowania spękane tynki, rude plamy zmurszałej cegły, szare zacieki, zielone liszaje porostów.

– Za kilka lat zostanie z tego kupa gruzu – bąknął niechętnie Hińcz.

– Pytanie.

– Chce pan remontować tę ruderę?

Mój układ z księciem nie przewiduje na razie tej możliwości. Cóż, spadkobiercą będzie Handrycz, ja tylko kustoszem, jeśli to nie za szumne słowo. Mam się opiekować ruchomościami, przeprowadzić ekspertyzę, rzeczy wartościowe prze kazać do muzeów…

68
{"b":"89322","o":1}