Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział V

Profesor Skolimski szedł ścieżką przez las, niby na spacer, a w gruncie rzeczy, by jeszcze raz popatrzeć na niedostępne a jakże pożądane mury.

Szedł wolno, rozmyślając nad sposobami przedostania się do środka i od czasu do czasu z abominacją spluwał na mchy leśne. Ze też jemu, profesorowi, intelektualiście przypadła taka rola na stare lata! Tfy! Tfy! To wszystko może skończyć się kompromitacją! Czuł, iż nie nadaje się na włamywacza.

A jednak był przekonany że racja jest po jego stronie. Czyż można było dopuścić, ażeby niezmierzone bogactwa i wybitne dzieła ducha ludzkiego marnowały się żałośnie na łasce i niełasce zdziwaczałego arystokraty?

– U nas wszystko się marnuje! – myślał gorzko. – Przecież te skarby zwiększyłyby bogactwo narodowe! Czyż w krytycznych chwilach państwo nie zaciąga pożyczek pod zastaw dzieł sztuki? Czyż nie jest to rezerwa nie gorsza od rezerwy złota? A więc nie jest to obojętne dla ogółu, jaki los spotyka te przedmioty. Pomijając nawet ich wartość duchową. Ograniczając się do kwestii czysto finansowej.

Ale u nas wszystko się marnuje. Wprawdzie jest pod tym względem z każdym dniem lepiej, ale jeszcze… Ludzie marnują się nie mniej, od obrazów. Taki Leszczuk! Aż spręża się w nim od sił żywotnych, ale chłopak nieuporządkowany, niezorganizowany, można by rzec – niemoralny, amoralny. Równie łatwo może dokonać czegoś pożytecznego i czegoś złego… Jak wypadnie, jak się ułożą okoliczności.

A Maja? Zupełnie tak samo. Szalona żywotność, nie uregulowana rzeka, która występuje z brzegów i zalewa pola, zamiast poruszać młyny. Ot, Wisła…

A te dwie paniusie, jedna – chuda, a druga – tłusta. Jedna gorzka, a druga słodka, ale obie równie ciasne i ograniczone. A radca Szymczyk? Otóż to! Z jednej strony nieopanowany żywioł, a z drugiej biurokracja, schematyzmy, papierowe udoskonalenia, administracyjne szykany. A obrazy w zamku marnują się…

– Tfy, tfy. A, dzień dobry pani! Skąd pani tu się wzięła?

Ten ostatni wykrzyknik odnosił się do Maji, którą ujrzał wychodzącą z gąszczu naprzeciwko. Wydawała się niezdecydowana, a jednocześnie poważna.

– Doskonale, że pana spotykam, profesorze – rzekła. – Mam z panem do pomówienia.

– Ze mną?

– A tak. W związku z… pewnym budynkiem, którym pan się interesuje. Profesor nie zamierzał się wypierać.

– Aha – rzekł, przypatrując się jej bacznie – pan Cholawicki mówił pani, że chciałem zwiedzić zamek?

– Wiem nie tylko od niego.

Opowiedziała mu w paru słowach o swojej wczorajszej bytności na zamku i o krzykach Holszańskiego.

– Henryk niczego się nie domyślił i złożył to na karb chwilowych halucynacji księcia, ale ja znalazłam scyzoryk Leszczuka i domyśliłam się, że to on był. Nie powiedziałam o tym Henrykowi, ale dziś rozmawiałam z Leszczukiem. Przyznał się i… to podobno pan profesor go namówił?

Profesor zagryzł wargi. A więc Leszczuk wygadał się. Tego można było się spodziewać.

– Proszę pani – rzekł z godnością – nie mam się czego wstydzić, ani też nie mam nic do ukrywania. Rzeczywiście pragnę dostać się do zamku, ale powodują mną jedynie czyste intencje. Gdyby narzeczony pani nie robił mi wstrętów, nie potrzebowałbym uciekać się do takich forteli.

– Właśnie – rzekła – o tym chciałam z panem pomówić. Henryk nie chce nikomu pokazać tych rzeczy.

– Ach, i o tym pani wie? Ale to znaczy, że są jednak rzeczy.

– Są. Jest kilka sal umeblowanych… Ale ja nie potrafię ocenić… I jeżeli pan chciał to zobaczyć w sekrecie przed Henrykiem, to ja bym pana zaprowadziła. Znam przejście. Żadnego ryzyka, nikt nie zobaczy.

Przyglądał się jej z wzruszającym zdziwieniem. Jak to? Ona sama chciała mu pokazać – i w sekrecie przed narzeczonym? Cóż to miało znaczyć?

Profesor czuł instynktowną nieufność do panien w rodzaju Maji, które przerażały go swoim niezależnym sposobem bycia, przedwczesną dojrzałością i nie znającą hamulców swobodą. Czyżby ona usiłowała go nabrać? Jeżeli Cholawicki chce ukryć rzeczy, to dlaczego ona chce pokazać?

Maja stała pod drzewem, obgryzając źdźbło trawy. Widzi pan – rzekła od niechcenia, nieomal dziecinnie. – Ja panu powiem. Henryk ma widoki na spadek po księciu, to jest powód, dla którego się z nim zaręczyłam. Ja potrzebuję pieniędzy! – ostatnie słowa wyrzuciła z siebie niecierpliwie. – Dużo! Jeżeli on nie będzie miał bardzo dużo, to ja nie wyjdę za niego, bo go nie znoszę!

Wytrzeszczył na nią oczy jeszcze bardziej. Co? Takie poufne rzeczy mówiła obcemu człowiekowi. Ale w jej głosie brzmiał akcent szczerości.

– Nie znoszę go! On mnie drażni. On mi jest zupełnie obojętny! Wyszłabym za niego, ale muszę mieć gwarancję, że jego majątek będzie naprawdę wielki. Słyszałam tę legendę, że na zamku są bogactwa, ale od niego nie mogę się dowiedzieć nic konkretnego. Obawiam się, że te rzeczy nie mają większej wartości i że on umyślnie nie mówi mi prawdy z obawy, abym go nie rzuciła. On kocha mnie – wtrąciła z pewną dumą, nawiasowo. – Otóż ja nie dam się nabrać! Zaprowadzą pana i niech pan zobaczy – pan się zna?

Naiwny cynizm tej dziewczyny wydał się profesorowi niezbyt wiarygodny. Coś w tym wszystkim było nieprawdopodobnego.

– Dziecko, co też ty mówisz! Nie kochasz go?

– Nie! I to jest typ podejrzany! W ogóle nie kocham nikogo – wyrwało się jej.

– Nikogo?

– Nie! Ani matki, ani jego, ani nikogo… Nieee, tylko siebie! Powiedziała to „nieee” w taki sposób, iż profesorowi natychmiast przypomniał się Leszczuk. Jego również od dłuższego czasu uderzało i niepokoiło szczególne i nieuchwytne pokrewieństwo ich typów. Ale tym razem zaznaczyło się ono jeszcze wyraźniej… aż stary profesor poczuł ku swemu zdziwieniu, iż czerwieni się, jak piwonia.

Ona zaś momentalnie także stała się czerwona i powiedziała cicho przez zaciśnięte zęby.

– Nieee… Nie kocham nikogo, tylko jestem podobna! Podobna jestem do… do kogoś!

Widać było, że najwyższym wysiłkiem woli powstrzymuje płacz, ale łzy same zaczęły jej spływać po policzkach i usta się wykrzywiły. Stała wyprostowana, nie zakrywając twarzy, wydana na pastwę wstydu.

Ujął ją za rękę.

– Spokojnie, spokojnie, dziecinko…

– Pan także wie, do kogo jestem… To złodziej! On chciał okraść moją szafę! Ale ja jestem taka sama! My jesteśmy identyczni! Pan się dziwi, że ja to mówię otwarcie? Dlaczegóż miałabym się wstydzić Jeżeli jestem zupełnie, ale zupełnie taka sama…

Profesor słuchał z przerażeniem i szukał słów.

Już nie miał najmniejszych wątpliwości, że wszystko, co mówi ta dziewczyna, jest prawdą. Nienawidziła narzeczonego. Chciała pokazać rzeczy. Zwierzała się obcym. Wszystko musiało być prawdą, ponieważ – była podobna do Leszczuka. I gdyby dowiedział się od niej, że okradła kogoś, również uwierzyłby natychmiast, do tego stopnia ta historia z Leszczukiem czyniła skądinąd przyzwoitą i poprawną pannę – nieobliczalną i ekscentryczną.

Ale jak ona nim pogardzała!

– Nie trzeba pogardzać! – szepnął wreszcie i odszedł. Nie mógł dłużej słuchać tego – musiał się zastanowić. Jak tylko zniknął za drzewami, Maja roześmiała się prawie na cały głos. Nie mogła się powstrzymać. Jej własny płacz tak ją rozśmieszył.

– Udało się! – pomyślała. Teraz będzie można pokazać mu rzeczy! Henryk powinien być zadowolony. Uwierzył we wszystko.

On myśli, że ja się kocham w Leszczuku. Doskonale! Co mi to szkodzi! W ten sposób mogę im wmówić wszystko, co mi się spodoba. Tylko, że… ja naprawdę płakałam – pomyślała ze zdziwieniem ocierając ślady łez. No tak, to podobieństwo jednak denerwuje mnie. Ale tym lepiej. Póki byłam zwykłą, normalną panną Ochołowską, nie mogłam sobie na to pozwolić, na co może pozwolić sobie panna… podobna do Leszczuka!

– I tak już jestem ośmieszona! – szepnęła.

Wracając do domu spotkała tłustą doktorową w towarzystwie chudej urzędniczki. Obie panie zamilkły na jej widok, jak gdyby właśnie o niej rozmawiały.

Maja domyśliła się tego od razu z ich wzroku. Och Jak znała od paru dni te kontrolujące, ukradkowe spojrzenia. Zbliżyła się z uśmiechem.

– Czy nie widziały panie Leszczuka?

– Nie! – zawołała doktorowa. – A co, kochana moja? Chcecie sobie po grać?

– Nieee! Tylko tak chciałam z nim pogadać!

Powiedziała to lekko, ale bezczelnie, bawiąc się efektem tych słów na obu paniach. Wiedziała, że „podobieństwo” zabarwia takie jej odezwanie szczególnym sensem – jakoż doktorowa i urzędniczka po jej odejściu wymieniły porozumiewawcze znaki.

Obie były przekonane (choć nie miały na to żadnych dowodów), że pomiędzy panną a trenerem muszą zawiązać się jakieś stosunki, a brak wszelkich konkretnych podstaw do tego twierdzenia tylko pogłębił ich intuicyjną pewność.

Tego samego zdania był zresztą i profesor. Tylko że on po rozmowie z Mają nie wahał się użyć tu słowa „miłość”. Rewelacyjne zachowanie się panny Ochołowskiej w czasie tej rozmowy wstrząsnęło nim do tego stopnia, że prawie zapomniał o zamku.

Nie miał żadnych wątpliwości, że albo już do szaleństwa zakochała się w trenerze, albo też jest na prostej drodze do tego.

– Zadziwiające! – myślał. – Że też ja od razu na to nie wpadłem! Przecież oni są jak stworzeni dla siebie! Dość spojrzeć! To nie jest podobieństwo, to jest zgodność, jakaś wewnętrzna zgodność typów – coś, co ich pcha ku sobie wbrew wszystkim względom. Trafili na siebie! Dobrali się! Takie rzeczy zdarzają się rzadko, ale jeśli się zdarzą, są nie do zwalczenia. Ależ to Romeo i Julia! Ciekawym, czy on także już…Na pewno! Ależ to awantura! Biedna pani Ochołowską!

– W niej toczy się walka – pomyślał dalej o Maji – między ambicją a fatalną siłą doboru. Biedaczka jest przerażona „podobieństwem”, a może bardziej jeszcze tym, że poddaje się mimowolnie temu „podobieństwu”. Ona gardzi nim. Jak powiedziała – złodziej? Czyż on rzeczywiście chciał coś zwędzić? To ją upokarza, odbiera jej godność i takie nie uświadomione, a poniżające uczucie może pchnąć ją w okropne rzeczy – zwłaszcza przy jej usposobieniu!

Ba! Ale co ja mam robić?! Czy skorzystać z jej propozycji i pójść na zamek? Nie ma mowy! Nie mogę się angażować w taką historię. Tak, ale wówczas przepadnie jedyna okazja obejrzenia antyków zamkowych – które jednak są – jak powiedziała – są na zamku!

16
{"b":"89322","o":1}