Przybycie Maji do Połyki wywołało wielkie poruszenie wśród gości pensjonatowych. Zwłaszcza panna Wyciskówna i doktorowa były podminowane tą wiadomością.
– Czy pani wie, kto przyjechał dziś rano? Ochołowska!
– Jak to? Wczoraj wyjechała, a dziś już przyjechała?
Pani Ochołowska dowiedziawszy się z prasy o zabójstwie Maliniaka natychmiast wyruszyła do Warszawy.
– Ależ nie stara! Maja! Widziałam ją na własne oczy przez okno! Gazety rozpisywały się szeroko o tajemniczej śmierci Maliniaka, a nazwisko Maji powtarzało się nie raz w tych sprawozdaniach. Doktorowa była przejęta.
– A czy wie pani, że nie tylko ona przyjechała? Przywieziono kogoś! Wnoszono na górę! Słyszałam przez drzwi.
– Marysia mi mówiła, że wczoraj w Koprzywinie była jakaś bójka.
Ale podniecenie obu pań doszło do szczytu, gdy służąca Marysia zwierzyła im w głębokiej tajemnicy, iż to Leszczuk został przywieziony i umieszczony w pokoju na górze.
Odtąd bez przerwy trwały na czatach w pokoju stołowym, lub na werandzie.
Ale nic się nie działo. Maja nie ukazywała się. Dom zalegała błoga, popołudniowa cisza.
Tymczasem w pokoju na piętrze story były zapuszczone. Leszczuk spał.
Pod wieczór zjawił się lekarz. Hińcz odbył z nim długą i wyczerpującą rozmowę.
– W organizmie nic nie ma. Rany są powierzchowne. Objawy, o których pan mówi, mogą mieć podkład nerwowy. Byłoby wskazane wezwać psychiatrę.
Ale Hińcz by ł innego zdania. Podejrzewał że ta choroba nie była nerwowa, lecz duchowa.
Poprosił doktora o środek usypiający dla Maji i sam także zażył jakąś kojącą miksturę. Należało przede wszystkim odzyskać siły. Tak więc cisza zaległa w Połyce – aż do następnego popołudnia. O tej porze Leszczuk odzyskał przytomność.
– Gdzie jestem? – szepnął, przecierając oczy.
– Niech pan się nie rusza – rzekł Hińcz, który ciągle nie dopuszczał do niego Maji. – Zachorował pan.
– Ale gdzie jestem?
– W Połyce.
Nagle przypomniał sobie wszystko, gdyż usiadł gwałtownie na łóżku.
– Co to ja wyprawiałem? Kto pan jest? Aha, chłopi chcieli mnie pobić? A ja?… Aha.
Znów osłabł i przymknął oczy. Po chwili jednak odezwał się:
– Czy pan jest doktor?
– Nie.
– Niech pan mi powie prawdę. Czy ja zwariowałem?
– Skądże? – odparł Hińcz. – Zachowywał się pan wczoraj trochę, niespokojnie, ale musiał pan być podniecony.
Dołożył wszelkich starań, aby go uspokoić.
Ale chłopak, jak tylko przypomniał sobie dzieje zeszłej nocy popadł w ponurą apatię. Przymknął oczy i milczał.
Hińcz powoli wytłumaczył mu, jak go odnaleźli. Zataił przed nim tylko to, że jest jasnowidzem. Powiedział, że odwoził Maję do Połyki i przypadkowo zaszedłszy do hotelu zastali go w restauracji.
– To ona tu jest? – zapytał Leszczuk.
– Czy pan chciałby się z nią widzieć?
– Nie – odparł ze strachem.
I dodał:
– Wyjadę stąd.
Hińcz wyjął ołówek z kieszeni.
– Niech pan mi powie – rzekł – skąd pan ma ten ołówek?
Nie odpowiedział. Dopiero gdy Hińcz kilka razy powtórzył pytanie, odparł z niechęcią:
– Ten? To wcale nie mój ołówek.
– Jak to nie pański? Niech pan się przyjrzy. O, to są ślady pańskich zębów.
– Ten ołówek? Aha, prawda. Znalazłem go.
– Gdzie pan go znalazł?
– Na zamku. Byłem tam kiedyś i… podniosłem go z podłogi w takiej białej iz…
Nie dokończył. Przypomniała mu się biała izba ze snów.
– To widać ta sama izba, co mi się śniła – mruknął niechętnie i przewrócił się na drugi bok.
– Będę spał.
– Jeszcze chwileczkę. Czy ten ołówek był już pogryziony jak pan go znalazł”?
– Tak.
– A pan go także gryzł?
– Nie wiem. Tak. Mam taki zwyczaj.
Zamilkł i leżał rozwartymi oczyma wpatrując się w sufit. Hińcz poznał, że niczego więcej się nie dowie.
Ale Maję jego relacja bardzo poruszyła. Więc ten ołówek był z zamku? Leszczuk zapewne znalazł go wtedy w nocy, gdy zgubił scyzoryk! Odtąd musiał go nosić w kieszeni.
Ach – i wkrótce potem zsiniały mu usta – wtedy na przechadzce w lesie. I do tego znalazł go w białej izbie – jej także od razu przyszła na myśl ta biała izba ze snu. Już nieraz podejrzewała, że taka izba mogłaby znajdować się na zamku mysłockim.
Czyżby więc naprawdę w tym wszystkim było coś niesamowitego?
Opowiedziała Hińczowi o zamku i o tym strasznym wrażeniu jakie zawsze odnosiła w zetknięciu z jego tajemną, odrębnym życiem żyjącą pustką.
Tak, ta izba ze snów musiała być izbą zamkową. Te odkrycia sprawiły na niej ogromne wrażenie.
Maji nasunął się na myśl Skoliński. Za żadną cenę nie chciała wprowadzać w te sprawy Cholawickiego – wiedziała, iż nienawidzi Leszczuka. Ale Skoliński, jeżeli jeszcze jest na zamku, może potrafiłby udzielić informacji.
Hińcz zgodził się z nią całkowicie. Według niego ten tajemniczy, tak odpychający ołówek mógł się okazać kluczem zagadki. Przede wszystkim należało wyjaśnić tę sprawę.
– Wie pani co? Oboje złożymy wizytę profesorowi. Jestem ciekawy tego zamku. Leszczuka zostawimy pod opieką Marysi. To energiczna dziewczyna, a on jest jeszcze za słaby, aby jej się oprzeć.
Poszli groblą pośród moczarów. Przeszli przez korytarz podziemny i Maja wiodła jasnowidza przez ciemne i puste komnaty.
Miała nadzieję, iż uda się jej dotrzeć do profesora nie zawadzając o Cholawickiego, przed którym chciała jak najdłużej ukryć swoje przybycie do Połyki. Na pierwszym piętrze zatrzymała się. – Tu niech pan poczeka.
Ale z głębi amfilady doszły ich głosy i ujrzeli światło, padające przez uchylone drzwi. Chciała się cofnąć, lecz Hińcz przytrzymał ją.
– Podejdźmy bliżej – rzekł. – Choćby nas kto zobaczył, nic wielkiego, a jestem ciekawy, co się dzieje.
Maję również zaciekawiły te odgłosy, tak sprzeczne z ciszą, do której była tutaj przyzwyczajona. Podeszli bliżej i ujrzeli scenę jedyną w swoim rodzaju.
Za stołem książę, Cholawicki i profesor, obsługiwani przez Grzegorza, prowadzili towarzyską rozmowę, jak gdyby nic nigdy ich nie rozdzielało – i przerzucali się grzecznymi frazesami w obdrapanej, zniszczonej sali. Na pozór nie było w tym nic szczególnego – przeciwnie nawet, konwencjonalna poprawność rozmowy wydawała się wprost nadmierna i przesadzona.
A jednak wyczerpane, umęczone oblicza rozmawiających, czyniły z ich gładkich zdań, ich układnych manier jakąś niesamowitą i niebezpieczną igraszkę. Wydawało się, że z najwyższym wysiłkiem zagadują sprawy stokroć poważniejsze.
Co zaś najbardziej zdumiewało, to iż – przy całej poprawności konwersacji gesty ich były jakieś… nieskoordynowane, fantastyczne. Skoliński i Cholawicki co pewien czas robili dziwne ruchy – na przykład jeden z nich zaginał palec w dół, drugi sięgał po półmisek ruchem zbyt szerokim, nazbyt zaokrąglonym a nawet Grzegorz nalewał wodę do kielichów w specjalny sposób.
– Co to wszystko znaczy? – szepnął Hińcz.
Maja ukazała się na moment Skolińskiemu, przykładając palec do ust. Zrozumiał i wkrótce zjawił się przy nich.
– Niech pan pójdzie z nami do Połyki, profesorze – szeptała Maja. Musimy z panem pomówić. Nie chcę, żeby Henryk o tym wiedział.
– Dobrze. Ja też pragnę z panią pomówić.
Na drodze do Połyki zapytał Hińcza, usłyszawszy jego nazwisko:
– Czy to pan jest tym sławnym jasnowidzem? Kto pana skierował tutaj?
– Zaraz, zaraz, panie profesorze! Niech mi pan powie przede wszystkim, czy na zamku dzieje się coś anormalnego?
– Skąd pan wie?
– Mam powód do takiego przypuszczenia.
– Nareszcie, panie święty, będe mógł z kimś to obgadać! – zawołał uszczęśliwiony profesor. W samą porę państwo przybywacie. Już dłużej nie byłbym w stanie wytrzymać!
I opowiedział im wszystko, co przeżył dotąd w tym okropnym miejscu. Kuchnia. Ręcznik. Książę. Cholawicki. Ziółkowska. Znak. Wszystko to przewijało się przed Hińczem i Mają, jak opowieść z tysiąca i jednej nocy.
– A więc nie omyliłem się – szeptał Hińcz, do głębi poruszony. Tu działają jakieś obce elementy.
– Jakie?
– Profesorze – rzekł Hińcz – niech pan uważa na siebie. Widzieliśmy was przy kolacji. Dlaczego wasze ruchy są takie – dziwaczne?
Uczony zawstydził się.
– Ja ciągle próbuje odkryć ten znak. Staram się wyzyskać każdą sposobność, aby wybadać księcia pod tym względem. Przyzwyczaiłem się do tego, że każdy ruch „wykańczam” trochę inaczej, niż normalnie.
– To bardzo niebezpieczne.
Profesor nie łudził się. – wiedział, że i on stopniowo ulega jakiemuś rozprzężeniu w tych strasznych warunkach. Według niego sytuacja przedstawiała się nad wyraz groźnie.
Doszli już do dworu i Maja przeprowadziła ich bocznym wejściem na górę do swego pokoju.
– Miałem nadzieje, że odkryję znak i zdołam wybawić księcia ze stanu, który go zabija moralnie i fizycznie. Niestety jak dotąd nie posunąłem się ani na jotę w mych poszukiwaniach. Jestem przeraźliwie znużony tym wszystkim, ledwie się trzymam… Moja odporność zmniejsza się z każdym dniem. Obawiam się, że z Cholawickim jest jeszcze gorzej. Ten człowiek zdradza objawy wyraźnego obłąkania.
– Czyżby aż źle tak z nim było?
– Bo ja wiem! Ja już nic nie wiem! A może to nie nasza odporność się zmniejsza, tylko zwiększa się ciśnienie tych tajemnych sil… Nie można się dziwić, że człowiek przestaje wreszcie rozumieć, traci pewność swych władz umysłowych. To są zjawiska przekraczające mój rozum. Niezmiernie się cieszę, że pan przy – bywa z pomocą. Pan zna te sferę zjawisk lepiej ode mnie. Czy to wszystko można wytłumaczyć w sposób naturalny?
Hińcz z kolei opowiedział Skolińskiemu historie Leszczuka.
– To by znaczyło, że ta siła zaraża – że ona rzuca się na ludzi – szepnął profesor.
– Mogę się mylić – rzekł Hińcz – ale moim zdaniem sens moralny i duchowy tych zadziwiających objawów nie ulega wątpliwości. Sądzę, że najmniej zagadkowym faktem jest ów ruch ręcznika. Każdy kto brał udział w seansach spirytystycznych wie o tym, iż jakieś niezbadane siły unoszą do góry przedmioty, ciskają sprzęty, a nawet uderzają zebranych. Zjawiska te niekoniecznie muszą mieć charakter nadprzyrodzony. Zapewne działają tu nie zbadane jeszcze siły naszej psychofizycznej konstytucji.