Cóż jednak działo się przez ten czas na zamku, który o narastającym zmroku trwał pośród rozlewisk, potężny, tysiącletni masyw, groźne i dumne spiętrzenie murów, zastygłych w wiecznej zadumie – ruina przebrzmiałej świetności, wspomnienie dawnej glorii, dziś – smutne, tragiczne miejsce, gdzie żądze, strachy i szaleństwa wiodły fatalny taniec?
Grzegorz, wykorzystując nieobecność sekretarza, wtajemniczał Skolińskiego w przeszłość. Profesor ze skupioną uwagą wsłuchiwał się w opowiadanie starego sługi, który nieustannie oglądał się za siebie i wyrzucał skąpe wyrazy z najwyższą niechęcią. Skoliński musiał go bez przerwy poganiać i naciskać pytaniami.
– Dużo to ja ta nie wiem – mówił ostrożnie kamerdyner – ale co wiem, to powiem, jak na świętej spowiedzi.
Wychowałem się na zamku od małego dziecka. Jeszcze za nieboszczyka księcia byłem chłopcem kredensowym, a teraźniejszy książę Aleksander razem ze mną wzrastał, bo myśmy prawie równego wieku byli. Wtenczas nijakich strachów jeszcze nie było.
Strachy powstały dopiero później – dużo później… Chce pan wiedzieć? Na mój rozum to te strachy są w związku z osobą lokajczyka Franka, to jest syna książęcego. Ale nijakiej pewności nie mam.
– To książę był żonaty? – zapytał Skoliński.
– Żonaty był, ale żona zmarła bezpotomnie, a syna miał z inną. Tak przynajmniej ludzie mówili. Ale opowiem po porządku.
Lat temu ze czterdzieści przyleciał na zamek chłopak z listem do księcia. Nie chciał powiedzieć od kogo. Książę zaraz wyjechał w nocy i nie wrócił aż w dwa dni potem. W jakie dwa tygodnie książę zawołał mnie do gabinetu, a właśnie był tam ten sam chłopak, co z tym listem chodził. Książę powiada do mnie:
– Grzegorzu, ten chłopak mi się spodobał. Weźcie go do kredensu. To sierota bez ojca i matki – powiada – ja się nim zaopiekuję.
No i został na zamku. Miał wtedy ze dwanaście lat. Głupie to było. Jak go pytałem o rodziców to mówił, że ojciec był zdun, a matka niedawno umarła. Nazywał się Sikorski. Ale ludzie mówili, że to musi być syn księcia – choć tam książę ani się nim zajmował, ani co…
Kiedy podrósł, książę mu wyznaczył pensję i dał go mnie do pomocy. Ale tak mi się widzi, że już wtenczas ten Sikorski zmiarkował, że książę jakieś powody swoje ma, dla których na zamku go trzyma. A najpewniej ludzie mu powiedzieli, że jego synem jest. Zresztą było między nimi podobieństwo.
Z wiekiem coraz podobniejszy się robił. Ten sam nos. Oczy akuratnie takie same. A jak mówił, to i głos miał podobny. Zresztą niczego był chłopak.
Książę widział to podobieństwo, ale się wstydził. Jak to książę – nijako mu było, że służący tak kubek w kubek do niego podobny. Książę był skrupulat, wstydliwy, bardzo zawsze uważający, z ludźmi nie lubił się zadawać… więc ta nijako mu było, że jego grzechy tak się tym podobieństwem okazują.
A do tego jeszcze, jak Sikorski zobaczył, że on akuratnie taki sam wygląd ma, jak książę, bardzo się rozzuchwalił. Do księcia z pretensjami nie śmiał wystąpić, ale tak sobie wykombinował, że książę musi za syna go uznać.
Nieraz przychodził do mnie do kuchni i mówił, że niedługo już jego poniżenia. Książę musi go uznać!
I jednego razu poszedł do księcia, ale książę tak go sklął od ostatnich, że aż na dole było słychać.
W taki gniew wpadł, że nie daj Boże!
– W głowie się przewróciło! – krzyczał, ale to krzyczał na wszystkie pokoje. – Won! Wynosić się! Precz z moich oczu! Ani minuty dłużej! To wszystko bezczelne kłamstwo.
Ale Franek o przebaczenie prosił i przysięgał się, że on już nigdy a nigdy nie będzie, więc książę pozwolił mu zostać na zamku. I jakoś mu te zamysły z głowy wywietrzały, księcia się bał, skrył w sobie to wszystko. Minęło tak ze trzy miesiące.
Aż tu, jak dziś pamiętam, przychodzi Franuś do kuchni nie ten sam. Uśmiecha się tak jakoś słodkawo, a złośliwie, zadowolony taki, a zły, że aż mnie tknęło.
Grzegorz zniżył głos i przeżegnał się nieznacznie.
– Od tej to chwili się zaczęło! – rzekł uroczyście. – Odtąd ten diabeł na stał!
Więc powiadam, że przyszedł do kuchni i mówi:
– No, teraz ja się z nim porachuję!
– Z kim to się porachujesz? – mówię, a on na to:
– Z księciem, moim ojcem.
– Uważaj, żeby cię na zbity pysk nie wygonił – mówię mu, bo mnie nerwy psuł tym gadaniem. Ale on uśmiecha się tylko i mówi:
– On mnie nie wygoni, choćby chciał.
– A dlaczego ma cię nie wygonić?
– Bo mnie kocha.
– Żeby ci tylko z tej miłości w zęby nie dał! – powiadam, a on wtedy: – Możecie, Grzegorzu, przyjść w nocy do mnie i zobaczycie na własne oczy, jak mnie kocha.
Zainteresowałem się i w nocy stanąłem se za drzwiami, jak mi kazał. Patrzę, a tu książę nadchodzi boso, po cichutku. Przybliżył się do łóżka, na którym Franek spał, zbliża się, mówię, do łóżka ze świecą, długo się patrzy na niego, wzdycha, coś do siebie szepce i tak ciut, ciut palcami po włosach go gładzi… a łzy mu ciekną po twarzy, gładzi i ślocha – ślocha i gładzi…
Potem odszedł i znowu się przybliżył jeszcze go gładził z takim ojcowskim gorącym uczuciem… tak go kochał, tak go kochał, że nigdy a nigdy takiej miłości nie oglądałem.
A ten drań leży i udaje, że śpi, czasem pochrapuje – a kiedy mu się już znudziło, to się poruszył niby przez sen i książę zara uciekł.
Wtenczas Franek na łóżku usiadł i w te słowa się odezwał:
– A co? Widzieliście chyba? Kocha mnie! No, to terają się z nim porachują za wszystkie czasy! Za moją poniewierkę! Po nocy, jak nikt nie widzi, to mnie kocha, a w dzień to się wstydzi! No, dobrze! Już ja ojczulkowi pokażę!
Odtąd się zaczęło! Bo Franuś – tu Grzegorz przeżegnał się – zaczął siebie psuć na złość księciu. Sam siebie psuł! Stąd się diabeł na zamku wziął – nie z czego innego.
– Jak to: sam siebie psuł? – zapytał profesor, głęboko wstrząśnięty opowieścią starego kamerdynera, który wyblakłymi oczyma zdawał się znowu oglądać dawno minione czasy.
– Zły się zrobił – odparł krótko Grzegorz – umyślnie zły się zrobił! Z tej zawziętości! Żeby to księciu pokazać, na jaki los książę go skazał. Takiej złości w nikim nie widziałem, jak żyję. Wódkę zaczął pić. Z dziewkami się zadawał, awantury wyprawiał, na zdrowie sobie szkodził i co tylko można najgorszego obmyślić, to on sobie obmyślał i wypełniał. Wszystko mu było za mało! Bo to niejeden szczeniak dużo krzywdy narobi ludziom z głupoty, albo i dla zabawy, ale on to robił dla złego – żeby książę wiedział Jaki on zły. Nie było takiej sromoty, żeby jej nie wypełnił i jeszcze się nie przechwalał przed ludźmi.
– Ot – mówił – ojciec mnie wychowania nie dał, wstydzi się mnie, więc taki jestem!
A do tego – Grzegorz obejrzał się z trwogą – zaczął się truć. Nie wiem jaką truciznę sobie wynalazł, ale z każdym miesiącem go ubywało, skóra mu żółkła, mało co jadł, w gorączce żył.
A wszystko dla tej rozkoszy, żeby słyszeć jak w nocy książę do niego przychodzi i gorzkimi łzami płacze nad nim!
Głupi byłem, bo nie śmiałem księciu powiedzieć z jakiej to przyczyny się dzieje. Myślałem, że się ustatkuje, bo przecie to niesłychana rzecz, żeby człowiek sam się gubił. Ot, fanaberie – myślałem – przyszły to i przejdą, a księciu lepiej nie mówić.
Aż jednego dnia przy kolacji książę mnie zagadnął delikatnie – czy ja nie wiem, co się z Frankiem dzieje, że źle wygląda? Nie chciałem już na swoje sumienie tego brać i powiedziałem wszystko, jak jest.
Że ma żal do księcia, bo książę ojcostwo swoje ukrywa – że na złość księciu zmarnieć chce i nawet lekarstwo jakieś przyjmuje. Jezus Maria! Książę się zaczerwienił naprzód, a potem zbladł, jak ta chusta.
Więc ja do niego, że niby nie ma co się przejmować, bo fanaberie jak przyszły, tak przejdą – szczeniak i tyle! Nic nie odpowiedział, tylko kazał go zaraz wezwać na rozmowę.
– I – mówi – Grzegorzu, nikomu ani pary z gęby!
Grzegorz zająknął się.
– No i co zaszło podczas tej rozmowy? – zapytał Skoliński.
– Ja ta nie wiem.
– No, no, wiadoma rzecz, że Grzegorz podsłuchał. Lepiej szczerze powiedzieć.
– Podczas tej rozmowy – rzekł Grzegorz – książę za syna go uznał, ściskał, całował, na kolana przed nim upadł i prosił o przebaczenie.
– Będziesz moim synem – mówił – wszystkim ogłoszę, do nazwiska i majątku cię dopuszczę, wybacz mi! Wykształcenie ci dam, serce ci otworzę, tylko mi przebacz!
Aż mnie dziwno było, że książę urodzony przed lokajczykiem własnym w prochu się tarza! A on – nie i nie! Ręce w kieszenie wsadził, stoi nieruchomo i patrzy.
– Nie chcę! – mówi. – Trzeba było od razu mnie uznać! A tera, to ja nie chce.! Mnie ta miłość spóźniona niepotrzebna.
– Ja – krzyczy – nie kocham, a nienawidzę! Ja się zniszczę! Ja siebie za bije! Na złość! Na złość! Na złość! I niech diabli mnie wezmą za to, że się rodzony ojciec mnie wstydził!
Wypadł z gabinetu (bo wtedy jeszcze na zamku był gabinet, tera go już nie ma) i leci przez zamek. Więc książę zaraz mnie zawezwał i nakazał, żebym go pilnował.
– Niech Grzegorz leci za nim i oka z niego nie spuszcza, bo gotów się zabić!
Ja lecę za nim i na ostatnią chwilę zdążyłem. Wpadam do drwalki, a on sznur na belkę zakłada. Kiedy mnie zobaczył, cofnął się i żarcikami mnie zbył.
– Nie dziś, to jutro – mówi i śmieje się, ale takim śmiechem, jakby kto lód rąbał.
Doniosłem o tym księciu. – Jezus! – tylko to słowo naprzód powiedział. A potem, że trzeba go pilnować. – Grzegorzu, tylko do was mam zaufanie! Musimy go pilnować dzień i noc, póki mu to nie przejdzie!
Co za dnie i co za noce wtenczas na zamku nastały, to niech ręka Boska broni! Tylko pogoń wieczysta za tym szalonym! Wieczne pilnowanie! Wieczny strach, że jak się go z oczu spuści, żywot sobie odbierze!
Grzegorz przymknął oczy i dłuższy czas milczał.
– Dalej nie będę mówił – rzekł stanowczo. – Na co odgrzewać, co było. Było i przeszło, niech ta sobie śpi spokojnie, snem wiecznym.