Grzegorz wie o tym, że wcale nie śpi… Złe nie śpi… – ostrzegł go profesor wskazując nieznacznie w stronę starej kuchni. – Ja bym radził, niech Grzegorz mówi.
– Wielmożny panie! Lepiej nie wywoływać wilka z lasu!
– A ja radzę, niech Grzegorz mówi!
Kamerdyner uległ, ale ściszył głos, że ledwie było słychać.
– Na przemian z księciem czuwaliśmy bez przestanku. Jak książę spał, to ja nie spałem i na odwrót. Bez przerwy jeden z nas przebywał w pobliżu Franka i pilnował, czy jemu znowuż co do głowy nie strzeli. A on się przyciszył i taki grzeczny się zrobił – ale widoczne było, że myśli tylko o tym jednym, jak się zabić, zniszczyć się ze szczętem! Tak się przyczaił kilka dni.
A potem jak się zacznie! Matko Boska! Raz za razem! Nożem chciał się przebić w kuchni! Przez okno z wieży chciał skakać! O ten mur, tam przy bramie głowę chciał sobie rozwalić! Szalony zupełnie! To myśmy z księciem tylko wypatrywali, co on robi, co mu się tam roi w jego mózgownicy szalonej.
Więc książę kazał go zamknąć i myśmy uradzili z księciem, że go zamkniemy w starej kuchni, bo tam drzwi ciężkie, okute, a przez okno nie można wyskoczyć, bo za ciasno.
Tu Grzegorz znowu się zatrzymał i naraz zapytał szczególnym tonem profesora.
– Przepraszam wielmożnego pana, co panu tak usta latają?
– Usta? – zapytał zdumiony profesor. Podniósł rękę do ust. Zdawało mu się, że ma spierzchnięte wargi. Ale poza tym wargi – pulsowały.
Nie można było tego nazwać ruchem. A jednak dotykając wyczuwało się wyraźnie że stały się większe i jakby falujące.
Było to okropne. Profesorowi natychmiast przyszedł na myśl ręcznik w kuchni. Ten robaczkowy ruch warg był pokrewny ruchowi ręcznika. Potworność. Mieć ten ohydny ruch na ustach? Miał takie uczucie, jak gdyby stracił panowanie nad wargami, jakby usta przeistoczyły mu się w jakieś obrzydliwe zwierzę ruszające się samoistnie – na nim.
Grzegorz również obserwował zjawisko – bez słowa. Zamienili spojrzenia. Wreszcie profesor, nie chcąc wywoływać popłochu, wyjaśnił.
– To nic. To mi się czasem zdarza. To jest, widzi Grzegorz, taki nerwowy skurcz muskułów. Nic ważnego. Niech Grzegorz mówi dalej.
Pulsowanie ustawało powoli. – No tak – mruknął Grzegorz bez przekonania. – Jak mówię – ciągnął dalej – książę kazał go zamknąć w starej kuchni.
Kazałem mu tam pójść, porządki robić, a kiedy wszedł, tośmy go uwiadomili, że tak, a tak – musi tu pozostać, dopóki go szał nie minie, a wszystkie przedmioty, którymi by mógł krzywdę sobie wyrządzić, ma oddać.
Wtedy to szaleństwo go poniosło, rzucił się na nas, bił, gryzł, wył jak pies, kopał, piana mu wystąpiła – i musiała w tym być nieczysta siła, bo taki smarkacz, osiemnaście lat liczący o mało nas nie pokonał, nas, mężczyzn przecie w sile wieku.
Żeby kto tak gryzł, tak wył – ani człowiek ani zwierzę tak nie potrafi.
Aleśmy go ogłuszyli. Wzięliśmy mu pasek od spodni, nawet buty zabraliśmy. Zamknęliśmy drzwi i straż ustanowiliśmy. Przez dzień ja, w nocy książę.
Chciałem księdza albo i doktora sprowadzić ale książę mówi: – Nie, nie potrzeba. Ja sam mu wyperswaduję, sam mu wytłumaczę. Jeśli on mnie nie posłucha, nikt mu nie da rady. Ja sam! Ja sam!
I odtąd nowa zgroza się zaczęła.
On się tam tłukł po tej kuchni, a książę pod drzwiami sterczał i perswadował.
Chyba już wtenczas księciu na mózg uderzyło. Przez te drzwi, mówię wielmożnemu panu, obaj godzinami rozmawiali. Książę błagał, płakał, a potem krzyczał, wściekał się, a on za drzwiami jeszcze go rozjątrzał i podniecał, śmiał się, krzyczał, bluźnił w zapamiętaniu. A nikt o tym oprócz mnie nie wiedział.
Już wtedy służby prawie na zamku nie było, jedna tylko gospodyni, czyli kucharka, pani Ziółkowska, ale jej powiedziałem, że Franek ciężko chory i że książę zakazał do niego chodzić.
Aż kiedyś książę do mnie występuje, żebym już więcej nie pilnował. On sam będzie dzień i noc pod drzwiami czuwał, posłanie sobie przygotuje, a ja żebym tylko jedzenie mu do pokoju obok przynosił i zostawiał.
Pod żadnym pozorem, żebym się nie ważył przychodzić do niego. On sam z synem zostanie – sam synowi wyperswaduje – syna przemoże.
Co miałem robić? Teraz to wiem, że głupstwo zrobiłem, bo trzeba było kogo powiadomić, o pomoc się zwrócić – ale wtedy nikt nie mógł wiedzieć, jak się skończy. Myślałem przecież, że książę lepszy ode mnie ma rozum. Wyglądał strasznie, nie golił się chyba z tydzień, nie mył się, w ubraniu spał, oczy mu latały Jak błędne, zacinał się w mowie, ale mnie do głowy nie przychodziło, że mu się klepki pomieszały. A przecież ojciec z synem zawsze lepiej dojdzie do porozumienia, niż kto inny.
Więc tak ich zostawiłem we dwu na piętrze i księcia tylko co kilka dni widywałem przy obiedzie. Był nawet spokojniejszy, uśmiechał się… Jak się pytałem o Franka, odpowiedział, że „wszystko na najlepszej drodze”.
– Wszystko na najlepszej drodze – mówił – mój Grzegorzu. Coraz jest spokojniejszy. Już niedługo pogodzimy się. To lekkomyślny chłopiec, ale dobre ma serce. A ja ciężko zawiniłem względem niego, oj, ciężko. Ale wszystko na najlepszej drodze, tylko cicho, sza – nikomu nie mówić.
No to i dobrze. Tylko, że po pewnym czasie mnie się to wydało podejrzane. Minęło kilka tygodni, a książę wciąż to samo – że na najlepszej drodze. Coś mnie tknęło i raz dorobiłem sobie klucz (bo książę na klucz drzwi zamykał, żebym do tamtych sal nie zaglądał) i zajrzałem w nocy do Franka. Książę spał wtedy.
Patrzę, a do starej kuchni drzwi uchylone, Franka nikaj nie ma – ani śladu, ani popiołu.
Lecę do księcia, budzę go. Gdzie Franek?! Co się z nim stało?! Książę uśmiecha się i powiada:
– Wyjechał, wyjechał, mój Grzegorzu. Wysłałem go w podróż, żeby się trochę uspokoił. To mu dobrze zrobi. Niech Grzegorz się tym nie przejmuje – i cicho sza – nikomu nic, ani słowa!
Wtedy zmiarkowałem, że oszalał na umyśle. Nie mogłem się dowiedzieć co między nimi było. Ciała Frankowego nie odnalazłem, chodem przeszukał zamek od góry do dołu.
Od tej pory książę jest taki, jak teraz. Nie chce mówić o tym, a jak go zapytać, udaje, że zapomniał – ale nie można się pytać, bo mu się zaraz robi gorzej. To panu opowiedziałem całą prawdę, jak było.
– Nikomu więcej Grzegorz tego nie opowiadał?
– Żywa dusza nie wie! Ja ta nie chcę się wtrącać! Jak ludzie na języki wezmą, to najgorzej!
Profesor z trudem trzymał na wodzy rozigraną wyobraźnię. Jakież okropności musiały się dziać między tymi dwoma – obłąkanym i opętanym – w ciągu tych dni i nocy straszliwych, spędzanych sam na sam?
Czyż można się dziwić, że takie przeżycia nie minęły bez śladu – że pozostawiły swój demoniczny osad w starej kuchni?
W jakimż związku z tą ponurą historią pozostawał tajemniczy skurcz ręcznika? Na to pytanie Grzegorz nie umiał udzielić odpowiedzi. To była już zagadka, której dziś nikt prócz księcia nie umiałby rozwikłać. Może i książę jej nie znał.
– A kiedy Grzegorz zauważył, że tam straszy?
Kamerdyner rozłożył ręce.
– Długi czas nic nie wiedziałem. Książę drzwi zamknął i zakazał wchodzić do tego pokoju – że to niby Franek niedługo wróci. A mnie, żeby prawdę powiedzieć, cościś od tej starej kuchni odpychało i nie zaglądałem do niej chyba rok. Dopiero po dłuższym czasie zmiarkowałem, że książę z czymś się ukrywa. Bał się czegoś! W nocy spać nie mógł i chodził pod kuchnię, ale wejść, nigdy nie wszedł. Z dala ją obchodził, ale ciągle koło niej się kręcił. Czasem coś takiego mówił – że „coś się dzieje”, ale myślałem, że mu się majaczy. Dopiero kiedyś do mnie się odezwał:
– Grzegorzu, coś wam pokażę, tylko nie mówcie nikomu. Zaprowadził mnie do kuchni, ale nie wszedł, tylko na progu stanął i pokazał mi ręcznik.
– Patrzcie, jaki tu przeciąg. Widzicie, jak ten ręcznik faluje. Faluje, co? Musi nie był pewny, czy go zmysły nie mylą i chciał żebym przytwierdził. Z początku wcale się nie poznałem na tym ręczniku i chciałem go zdjąć z kołka, a książę, jak nie krzyknie:
– Nie ruszać! Nie ruszać!
A wtenczas mnie się coś zrobiło. Zemdliło mnie. Jakoś mi się tak zrobiło strasznie – mdło – obrzydliwie… Tfy!
Książe z krzykiem uciekł. Zatrzasnąłem drzwi i tyż zwiałem! Długie lata nie zaglądałem więcej do tego miejsca.
Ale ludzie zaczęli mówić, że na zamku straszy. Skąd się zwiedzieli, to Bóg raczy wiedzieć, boja nic nikomu nie mówiłem.
Był tu taki praktykant, pan Rudziański. Kiedyś przyszedł do mnie. – Podobnież – mówi – tam u was straszy. Niech Grzegorz mnie pozwoli przenocować, zobaczę Ja się znam na duchach, nie boję się. To było już z pięć lat po tamtym. Zobojętniałem, trochę zapomniałem, jak to człowiek w pracy o wszystkim z czasem zapomina. Pozwoliłem mu się przespać. Rano zaglądam – nie ma go nigdzie. Szukam – nie ma. Już myślałem, że go porwało, jak nieboszczyka Franka. Gdzie tam! Odnalazłem go w kącie pod schodami. Nie poznał mnie, rękami twarz zasłaniał, od rzeczy mówił. Rodzina go zabrała, a doktorzy podobnież powiedzieli, że to mu się na mózg rzuciła jedna choroba, co ją miał. Głupi! Nie żadna choroba była, a musiał coś zobaczyć takiego, że nie wytrzymał.
Także samo jeszcze w parę lat potem jeden… syn kucharza. Znaleźli go w lesie, głupiego. Zgłupiał ze szczętem, a jeszcze poprzedniego dnia był zdrów i wesół, aż miło. Nikt nie wiedział, co mu się stało takiego. Dopiero kiedy zobaczyłem, że na łóżku w starej kuchni pościel jest zmięta, tom się spostrzegł, że on musiał się tam zakraść z ciekawości i rozumem przypłacił. Także nic nikomu nie mówiłem. Co mają ludzie gadać.
A że wielmożny pan nocował bez szkody dla zdrowia, to cud jakiś! Wielmożny panie! Mam taką prośbę. Ja wszystko powiem. Ale jakbym nie wytrzymał i pytał się wielmożnego pana, co wielmożny pan tam widział, to proszę nie mówić! Choćbym się pytał! Ja ta nie chcę się wtrącać! Mnie nie do tego!
– A pan sekretarz, w jaki sposób zdobył zaufanie księcia?
Grzegorz skrzywił się.
– Ph! Książę więcej się jego boi, niż go lubi.
– A dlaczego się boi?