Литмир - Электронная Библиотека

– Pan sekretarz jest sprytny. Przed paru laty księciu trochę na zdrowiu się polepszyło. Chciał interesy uporządkować i zgodził wtedy pana Cholawickiego, z którym już dawniej się znał. Bo to jest jakiś jego kuzyn daleki, czy jak… Niedługo trwało to polepszenie na zdrowiu, ale pan sekretarz już został na zawsze i potrafił z księciem dojść do porozumienia. Cała rzecz w tym, że książę zamku za żadne skarby nie opuści, a samotności też się boi. Sekretarz to zauważył i odtąd wszystko robi z księciem, co chce.

– No przecież Grzegorz w lepszej z księciem powinien być przyjaźni.

Mnie to on do siebie nie dopuszcza – burknął stary – bo się wstydzi. Nie lubi mnie, bo tamte czasy pamiętam. Dobrze, że mnie jeszcze w ogóle trzyma. Ja tylko patrzę, kiedy na stare lata wyrzucą i tyle!

A może książę wtajemniczył pana Cholawickiego w tamtą historię?

– Nie… Sekretarz nic nie wie. Gdyby wiedział, to by się mnie nie rozpytywał. On tu coś wie, że dzwonią, ale nie wie, w którym kościele. Zauważył, że książę coś ma na sumieniu, że po nocach chodzi i czegoś się boi, ale więcej nic nie wie. Dopiero mu teraz na moje nieszczęście w komnacie powiedziałem, że straszy. Z tego strachu zgłupiałem. Na moje nieszczęście! Tyle lat nie mówiłem, aż powiedziałem. Najgorzej to mówić! Teraz dopiero się zacznie!

Stuknął się w czoło.

– Zara! Pokażę panu fotografię Franka. Mam ją u siebie w walizce! Dał mi ją, jak raz wrócił z miasteczka, bo niedobra była i nie podobała mu się.

Po chwili przyniósł małą, zżółkła fotografię. Profesor spojrzał i drgnął ze zdziwienia.

Na fotografii była głowa chłopca może osiemnastoletniego. Twarz ładna i bynajmniej nie ponura uśmiechała się niesłychanie intensywnym uśmiechem, choć w ustach i oczach znać było zaciętość. Podobieństwo do księcia rzeczywiście było wyraźne, acz głowa na fotografii nie odznaczała się zdegenerowanym trochę, wielkopańskim wykwintem książęcej głowy. Raczej stanowiła mieszaninę cech ludowych i pańskich. Ale co innego sprawiło, że Skoliński przyglądał się fotografii tak badawczo.

Twarz ta przypominała mu kogoś. Nie tylko księcia. Jeszcze kogoś. Wzrok historyka sztuki nawykły do ustalania wpływów i podobieństw w portretach, tu także wyczuwał jakiś wpływ… jakieś podobieństwo… pokrewieństwo…

Naraz uprzytomnił sobie: Franek przypominał trochę Leszczuka.

Nie, to było złudzenie. Po prostu tylko sama młodość czyniła ich podobnymi. Byli chyba w równym wieku. I zresztą profesor czuł, że ulega hipnozie podobieństw. Podobieństwo Maji z Leszczukiem – podobieństwo Franka z księciem – podobieństwo Franka z Leszczukiem – za dużo było tych podobieństw.

– Grzegorzu – rzekł – czy wy nie wiecie czego o znaku? Co to za znak, którego książę oczekuje? Zdaje się, że książę czeka na jakieś posłannictwo od tego Franka – że on do niego przyśle kogoś i daruje mu winę – a ten ktoś ma się wykazać jakimś znakiem?

– O nijakim znaku nie słyszałem.

– To bardzo ważne. Gdybyśmy wiedzieli, jaki to znak, można by uleczyć księcia – rzekł w zamyśleniu Skoliński – i wyrwać go stąd.

– Raz tylko… Ale to pani Ziółkowska.

– No, no?

– Tu była taka gospodyni. Pani Ziółkowska. Raz książę i ja zachorowaliśmy jednocześnie – były wtenczas wielkie mrozy, grypa nas napadła. Pani Ziółkowska dozorowała księcia i też mówiła o jakimś znaku… Aha. Że przyszła do księcia w nocy z lekarstwem i… nie mogę spamiętać – może rękę podniosła do góry, bo chciała kichnąć, czy coś innego takiego zrobiła – a książę, jak to zobaczył zaczął krzyczeć: „znak, znak” i za ducha ją wziął. Ale zara uciekła.

– Niech Grzegorz sobie przypomni! Jakbyśmy ten znak poznali, można by z księciem zrobić wszystko, jak z dzieckiem.

Kamerdyner zmrużył oczy, drapał się po głowie i pocierał czoło.

– Nijak nie mogę sobie przypomnieć.

– Niech Grzegorz jeszcze pomyśli. A ta pani Ziółkowska, gdzie teraz prze bywa?

– Wyjechała do Grodna, będzie już ze dwanaście lat. Ale gdzie się podziewa, to nie wiem.

Profesor zastanawiał się, jak ma działać.

Odnaleźć Ziółkowska? Tak, to było najważniejsze. Ten znak dawał władzę nad duszą szaleńca. Za jego pomocą można było unicestwić plany Cholawickiego – zmusić księcia do usunięcia sekretarza – wyleczyć go, rozwiązać kompleks, który paraliżował tę chorą psychikę.

Lecz na razie trzeba wykorzystać przydługą nieobecność Cholawickiego. A nuż uda się wyciągnąć jeszcze jakieś szczegóły.

Pójdę do księcia – rzekł.

Niech pan nie idzie, bo pan sekretarz lada minuta nadejdzie – ostrzegał Grzegorz, wyglądając trwożnie przez okno na bezkresne płaszczyzny, zamknięte ciemnym otokiem lasów. – Nie wiem, co mu się stało, że tak długo siedzi. A książę pana nie zna i może zacząć krzyczeć – albo dostanie ataku.

Lecz profesor liczył, że nocne spotkanie nie zostało przez księcia zapomniane.

Co mu powiedzieć? Jak trafić do jego hermetycznej, obłąkanej jaźni?

Ostrożnie uchylił drzwi. Książę siedział na łóżku, a w rękach trzymał małą pustą flaszeczkę. Drgnął, ale na ukłon Skolińskiego odpowiedział grzecznym skinieniem głowy.

– Czy nie przeszkadzam? – zapytał profesor, jak mógł najłagodniej. Serce mu się ściskało na widok biednego starca.

– Ależ proszę! – rzekł książę. – Właśnie zabieram się do porządków. Muszę zaprowadzić jakiś ład w tych śmieciach. Bynajmniej, pan mi nie przeszkadza – jeżeli tylko pozwoli pan, że w dalszym ciągu będę się zajmował swoją pracą.

Nietrudno było zauważyć, iż wbrew tym uprzejmym pozorom, książę drży na całym ciele. Doskonałe wychowanie pozostało mu jeszcze z dawnych czasów – ale zjawienie się Skolińskiego musiało go przerazić do głębi.

– Ciężką będzie książę miał robotę, bo tu rzeczywiście kupa brudów! – rzekł przyjaźnie profesor.

– A tak! Kupa. Kupa. A pana Cholawickiego nie ma? – rzucił ze strachem, spoglądając na profesora.

Profesor uspokoił go, że Cholawicki na chwilę zeszedł na dół, do Grzegorza. Naraz księciu upadła flaszeczka, którą trzymał w rękach.

– Podnieść?

– Nie, nie. Dziękuję.

– A gdybym księciu dopomógł w porządkach?

– O, nie, dziękuję bardzo. Właśnie obmyślam plan – zaczął naraz tłumaczyć gorączkowo – ale nie wiem od czego zacząć. Henryś, to jest, przepraszam, pan Cholawicki, nigdy mi nie chce poradzić – a ja sam nie wiem – ja nie wiem… Ale przepraszam najmocniej, że nudzę moimi…

Znów osowiał, nadął się i siedział nastroszony, jak ptak.

Skoliński zrozumiał, że starzec mówi to wszystko, byle nie dotykać tamtych spraw które się działy po nocy. Być może nawet książę nie był pewny, czy rozmawiał z nim w nocy: rzeczywistość i urojenia musiały splatać się w głowie szaleńca w nierozdzielną całość.

Mimo to profesor postąpił parę kroków i rzekł, jak do dziecka.

– Przecież to wcale nietrudno zacząć porządki. Ja bym radził zacząć od tego kąta, a potem stopniowo posuwać się na prawo wzdłuż ścian.

Książę spojrzał na niego.

– Racja! Naturalnie, że od tego kąta! Tak, tak! Ale dlaczego od tego kąta, a nie od tamtego?

– Ten kąt jest najbliżej łóżka.

Uniósł ręce gestem zdumienia.

– Słusznie – wyszeptał.

– Jeżeli książę pozwoli, to zaraz zaczniemy.

Profesor nachylił się nad śmieciami.

– Zaraz! Zaraz! – przestraszył się książę. Bo nie wiadomo, co się może przydać. Lepiej nie ruszać! Niech pan niczego nie wyrzuca! To wcale nie jest łatwe!

– Ja bym w ogóle niczego nie wyrzucał. Moim zdaniem każda rzecz może się przydać. Nigdy nie wiadomo.

– A właśnie…

– Ale to jeszcze nie powód, żeby mieć u siebie taką kupę śmieci. W ten sposób książę nie może niczego zużytkować, bo w ogóle nie wiadomo, co tu jest. Ja bym proponował, żeby te śmiecie posegregować według pewnego systemu i ułożyć w sąsiednim pokoju. Niczego się nie wyrzuci, a jednocześnie będzie Porządek.

– A wie pan, że to jest myśl!

Książę spojrzał na niego, jak na zbawcę. Skoliński pojął, że znalazł drogę do szaleńca.

Zaczął mu wykładać metodę segregacji, ustanowił pięć kategorii przedmiotów, zaproponował sporządzenie spisu i uzupełnienie go skorowidzem, wprowadzał tyle technicznych udogodnień, iż książę poczuł się naraz uwolniony ze straszliwej kupy odpadków, która zatruwała mu życie. Zeskoczył z łóżka i obaj zabrali się do pracy.

Ale Skoliński znalazł się w kłopotliwej sytuacji. Obawiał się, że lada moment zjawi się Cholawicki, a porządki zanosiły się na dłuższy czas. Próbował pod różnymi pozorami odejść, ale książę za każdym razem przytrzymywał go kurczowo. Widać było, iż – lękając się Skolińskiego – jeszcze bardziej lęka się samotności.

– Nie! Nie! Nie! Jeszcze to! Jeszcze ta górka!

Wtem drzwi się uchyliły i na progu stanął Cholawicki.

– Co się tu dzieje?

Głos sekretarza brzmiał nieprzyjemnie i twardo. Książę poderwał się.

– A, Henryś! To nic, niech Henryś nie krzyczy. Porządki! Porządki robimy! Tylko niech Henryś się nie denerwuje. Ten pan był na tyle uprzejmy… ale nic, to tylko tak sobie!

Zaczął drżeć. Ale sekretarz nie zwracając na niego uwagi, podszedł do profesora.

– Proszę wyjść! – szepnął w pasji.

– Niech Henryś się nie gniewa! – wykrzyknął błagalnie książę. – Proszę zostać! – zwrócił się z trwogą do Skolińskiego. – Proszę nie wychodzić!

Skoliński zawahał się. Lecz Cholawicki ujął go za ramię i brutalnie wypchnął z pokoju, po czym zbliżył się do księcia.

– Książę to widzi? – powiedział cicho, ukazując szpicrutę, którą trzymał w ręku. Radzę… bez grymasów! Znudziło mi się! Dosyć mam!

– Czego… Co Henryś?! Jezus, Maria!

Rzucił się na łóżko i wtulił głowę w poduszki. Nigdy dotąd sekretarz nie groził mu biciem. Dziecinny piskliwy szloch jął wstrząsać jego ciałem.

Sekretarz rzeczywiście nie był usposobiony kompromisowo. Przed chwilą wrócił z Połyki Jadąc cały czas galopa – twarz miał pociętą gałązkami. Pomimo iż to nie miało żadnego sensu, chciał jeszcze wracać, jeszcze rozmówić się z Mają. Wpadł do zamku tylko na chwilę, aby skontrolować co się dzieje – i od razu stwierdził do jakiego stopnia fatalna okazała się jego nieobecność.

29
{"b":"89322","o":1}