Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział XIV

Wiedziała, że wkrótce nastąpi dzienna zmiana kelnerów – poszła na plac, stanęła w bramie jednego z domów i czekała. Stąd mogła zobaczyć Leszczuka, gdyby wychodził.

Czekała długo. Więcej niż godzinę. Ale nie czuła zmęczenia. Tylko wzrastające zdumienie.

– Ach, więc ja tu przyleciałam Jak głupia i czekam na niego! Ach, więc z Mołowiczem już koniec! Jak to się stało?!

Dotąd nie umiała się pogodzić ze swoją nieobliczalnością w stosunku do tego chłopaka. Gdy on wchodził w jej orbitę, od razu zaczynała postępować inaczej, niż J chciała, stawała się jak pijana – i dotąd nie mogła zrozumieć: jak to, ten Leszczuk I tak opanował ją, Maję Ochołowską?

Wpatrywała się w bar gorączkowo, ukryta za węgłem bramy – a Leszczuk się nie ukazywał. Ale przed barem pojawił się ktoś’ inny – młoda dziewczyna, skromnie ubrana, w granatowym żakiecie, stanęła na rogu i najwidoczniej także czekała na kogoś.

Maja z początku nie zwracała na nią uwagi, ale po pewnym czasie coś ją tknęło – czyżby to było możliwe? Tego nie wzięła pod uwagę. A gdyby tak ona czekała na Leszczuka?

Wtem Leszczuk wyszedł, zbliżył się do nieznajomej, wzięli się pod ręce i odeszli przez plac w stronę Królewskiej.

To on – śmiał?! To tak?!

Nagle straszne upokorzenie wstrząsnęło nią jak iskra elektryczna. Tego nie przewidziała. Miał inną! To nigdy nie przyszło jej na myśl. Zdawało jej się niemożliwością, aby mógł zająć się inną kobietą. Zaczęła iść za nimi w dużej odległości. Leszczuk kilka razy obejrzał się za siebie, jak gdyby lękał się, że ktoś go śledzi.

Na Nowym Świecie, gdzie więcej było ludzi, zbliżyła się do nich – i wówczas zaczęła się dla niej tortura, o jakiej dotąd nie miała pojęcia.

Leszczuk w jasnej marynarce, w kapeluszu wyglądał jak ktoś z jej sfery – tak, jak mógł wyglądać kuzyn albo ktoś z ziemiaństwa – i Maja parząc nań z tyłu domyśliła się, nie, raczej wiedziała na pewno, że także są podobni – że jeśli mówi, albo śmieje się, albo nachyla głowę, to wszystkie te ruchy są jej, Maji, są jej pokrewne, z nią związane, dla niej właściwie przeznaczone!

A jednocześnie były one zabierane przez tamtą – były przyjmowane przez tamtą, która szła z nim razem, u jego ramienia. I Maja widziała z ukosa oczy tamtej – gdy zwracała głowę – duże, roześmiane i jej łagodny profil. Panna Ochołowską zaglądała w te oczy ze zdumieniem i przerażeniem.

Czyż w ten sposób można było patrzeć na Leszczuka? Takim pogodnym, jasnym wzrokiem – tak pewnie, szczerze, przyjaźnie? Ona, Maja, nie umiała tak patrzeć na niego – jej wzrok, gdy spoczywał na nim, był zawsze skażony wstydem, niejako – zdyszany, gwałtowny, niespokojny i pełen tłumionej, niebezpiecznej namiętności, pogardliwy.

Tymczasem Leszczuk i jego towarzyszka skręcili w stronę mostu Poniatowskiego. Maja musiała oddalić się od nich, gdyż było tu puściej. Zauważyła jednak, że nie tylko ona oddaje się takim manewrom za tą parą.

Młody brunet, z wyglądu – rzemieślnik, czy coś w tym rodzaju, bez kapelusza i w ubraniu zniszczonym, jakby wracał wprost z roboty – również skręcił za nimi w aleje i również zwolnił kroku. Zdaje się, że i on zauważył Maję, gdyż parokrotnie przyjrzał się jej spod oka.

Tamci zaś skręcili na schody, wiodące z mostu na wybrzeże. Maja przyspieszyła kroku – nieznajomy również. Naraz Maja, która zaiste nie była w stanie pełnej równowagi – pośliznęła się o jakąś pestkę i upadła. Zleciała na przestrzeni kilkunastu schodków.

Nieznajomy dopadł jej.

– Nic się pani nie stało?! Pomógł jej wstać.

– Dziękuję! Nic! Wszystko w porządku.

– Trzeba uważać na schodach.

Jakoś nie kwapił się odchodzić. Wreszcie Maja zaryzykowała.

– Zdaje się, że oboje mamy coś innego na uwadze.

Zawahał się, ale wreszcie przyznał.

– Tak i ja myślę.

– Panu chodzi o tę dziewczynę?

– A pani rozchodzi się o niego?…

Skinęła głową. Spojrzał na nią zdziwiony, ale… Może jaka tancerka? Kto ją wie? Może występuje w barze?

– To on panią zdradza z moją narzeczoną?

– To pańska narzeczona!?

– A jakże! Tylko, że ja inną się chwilowo zainteresowałem i pokłóciliśmy się. Ale nie daruję, jak Boga kocham – już drugi dzień za nimi wypatruję. Jak on od niej nie odstąpi, to będzie między nami rozprawa! Żeby ona z nim śmiała na bale chodzić!

– Na bale?

– Jakże?! Dziś idą na bal do „Syreny”. Jej ciotka mnie powiedziała. Tam jest taka zabawa na jakieściś kursa i dużo kelnerów na nią idzie. Niech pani mu włosów nadrze, to mu się odechce z cudzymi narzeczonymi chodzić – a jak nie, to ja im powiem do słuchu! Ale że też on z moją Julka się zadaje, kiedy ma taką… Phi! Phi! Jaki to świat teraz, nie daj Boże! Niech pani poczeka – ja tylko skoczę zobaczyć gdzie poszli i jeszcze się rozmówimy. Zaraz wrócę!

Maja oparła się o poręcz mostu.

– Ma-ja! Ma-ja! Ma-ja!

Odwróciła się. Na jezdni stał wspaniały otwarty buick siedmioosobowy, koloru kawy ze śmietanką, wypełniony po brzegi rozbawionym towarzystwem. Róża, Iza Krzyska, prezesowa i dwu panów, których poznała w nocnych lokalach.

Jeden z nich był to Krystyn Krzewuski, drugi – właściciel samochodu pan Szulk, wymokły, długi blondyn, mówiący przez nos.

– Co ty tu robisz?

– Jedź z nami! Na godzinkę do Konstancina! Byliśmy na szosie lubelskiej. Jedziemy do Konstancina! Siadaj! Zróbcie jej miejsce!

– Kiedy się nie zmieszczę!

– Już zrobione – zawołał Krzewuski, kładąc się w przedziwny sposób między strapontenami. Obecność Maji podnosiła dlań wartość wycieczki o sto procent.

– Jadę – powiedziała Maja podchodząc do nich – ale będę prowadziła!

– Zgoda – rzekł Szulk – za miastem oddam pani kie-ro-wni-cę. Miał zwyczaj wymawiania niektórych słów ze specjalnym naciskiem.

– Czy ci nie będzie za zimno? – zaniepokoiła się prezesowa. – Ta bluzeczka trochę lekka.

– Nie! Jazda!

Wsiedli do samochodu i ruszyli. Owiał ich gwałtowny pęd powietrza. Róża uczyniła trąbkę z ręki i krzyczała Maji w ucho:

– Kto to był ten jegomość, z którym rozmawiałaś?

Za miastem Szulk ustąpił Maji miejsca przy wesołych okrzykach. Pochyliła się nad kierownicą i nacisnęła gaz.

– Tylko nie za prędko! – krzyczała prezesowa. – Ale zatkało ją. Wspaniała maszyna ruszyła z miejsca całym pędem. Zafurczało im w uszach. Drzewa i słupy jęły uciekać. Szulk nachylił się nad Mają.

– Czy pani wie, że robimy sto?

– To mało!

I po chwili strzałka pokazywała sto trzydzieści. Prezesowej pęd i strach odebrały mowę. Ale panny zaczęły krzyczeć. Jazda była szalona. Samochody, które mijali, zdawały się stać w miejscu.

– Niech pan jej odbierze! – krzyczała Róża do Szulka. – Zwariowałaś! Zabijemy się! Przestań!

Ze strachu złapała Maję z tyłu za ramiona. Ale Krzewuski odciągnął ją.

– Ręce przy sobie, bo śmierć!

W istocie byli zdani na jej łaskę i niełaskę. W tym pędzie odebranie jej kierownicy groziło katastrofą. Dopiero gdy zwolniła na ostrym zakręcie, Szulk zaczął się z nią szarpać, ale odepchnęła go, samochód zarzucił – i znowu popędzili z maksymalną szybkością. Prezesowa modliła się i płakała na sucho, bowiem wiatr zmiatał łzy. Wszyscy spoważnieli i trzymali się kurczowo samochodu, śledząc przeszkody na drodze.

Przed samym Konstancinem zwolniła do dwudziestu kilometrów na godzinę i powiedziała:

– No, przejechaliśmy się!

Szulk odetchnął głęboko i rzekł swoim nosowym głosem:

– Jeszcze nigdy nie byłem tak bliski śmierci. Jak pani mogła! Właściwie wszyscy, prócz może jednego Krzewuskiego, byli na nią oburzeni.

Prezesowa nie taiła urazy – milczała ostentacyjnie. Maja odwróciła głowę i roześmiała im się w nos! Jej śmiech był tak niebezpieczny i prowokacyjny, że dopiero teraz zrozumieli, do jakiego stopnia igrała z nimi i bawiła się ich przerażeniem. Ale Krzewuski zawołał:

– Do diabła z pretensjami! Czyż nie widzicie, że ona jest wspaniała?! Rzeczywiście nigdy nie była wspanialsza. Oczy jej błyszczały, zęby świeciły się w rozchylonych ustach, szczupła twarz wychłostana wiatrem była natężona i chociaż uśmiechała się, brwi miała ściągnięte – patrzyli na nią z podziwem Jakby ją widzieli po raz pierwszy. Szulk mruknął nosowo po francusku:

– Ona jest niebezpieczniejsza od tej jazdy.

I naraz wszyscy ulegli nieokreślonemu podnieceniu, wpadli w świetny humor. Uraza ich zniknęła bez śladu. Mężczyźni zawstydzili się, że okazali strach przy niej – coś żywiołowego buchało z tej dziewczyny. Nawet zblazowany, wymoczkowaty Szulk poczuł gwałtowną potrzebę jakiegoś małego „szaleństwa” co objawił następującą propozycją:

– A może byśmy się czegoś napili?

– Jedziemy na dansing! – zawołała Krzyska.

– Znowu na dansing? Nie warto.

– Nic innego nie pozostaje.

– Racja! Nie ma nic innego.

Nędza ich zabaw zajrzała im w oczy. Wiecznie to samo. Maja powoli nawracała samochód i tu dopiero okazało się jak słabo opanowała maszynę – dwa razy zgasł jej motor. Prezesowa zagroziła, że wysiądzie natychmiast jeżeli kierownicy nie obejmie Szulk.

– No i co będziemy robili?

– Pojedziemy na bal do „Syreny”! – rzekła Maja.

– Gdzie? Dokąd?

– Gdzie to się odbywa?

– „Syrena”! Świetna idea!

– Będziemy mieli mnóstwo znajomych!

Samochód wolno posuwał się po szosie, oni zaś krzyczeli, jak szaleni Myśl Maji była doskonała! Właśnie tego im było potrzeba! Prezesowa co prawda zaoponowała. Jej zdaniem zalatywało to ekscentrycznością. Ale Szulk uspokoił ją.

– Nie sądzę, aby nam groziło cokolwiek ze strony „miejscowych elementów”. Potrafimy się izolować! A po-pa-trzeć na to można!

Rozjechali się do domów, gdyż panie, na wniosek Róży i Krzyskiej, miały wystąpić jak najokazalej. Wieczorem rozbawione grono jęło się wysypywać z samochodów przed „Syrenę”.

Już w szatni posłyszeli dźwięki muzyki.

I oto strojne towarzystwo dokonało wejścia na salę, gdzie pośród gwaru, przenikniętego muzyką, krążyły pary w takt walca. W sąsiedztwie przewalał się tłum, brzmiały rozmowy. Baloniki unosiły się nad kobietami.

44
{"b":"89322","o":1}